Ferdydurke. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ferdydurke - Witold Gombrowicz страница 14
I postawił mu kica, okropnie zmartwiony, następnie zaś rozpromienił się i w nowym przypływie ufności wyzwał na K Koperskiego sądząc, że wyróżnieniem uszczęśliwia, i zachęcając do szlachetnej emulacji wzrokiem i gestami, pełnymi najgłębszego zaufania. Lecz ani Koperski, ani Kotecki, ani Kapuściński, ani Kołek nawet nie wiedzieli, co znaczy animis oblatis, wychodzili przed tablicę i milczeli niechętnie, milkliwie, a staruszek wyrażał przelotne rozczarowanie swoje zwięzłym sztykiem i znowu, jakby wczoraj przybyły z księżyca, jakby nie z tego świata, w przypływie wzmożonej ufności wyzywał oczekując za każdym razem, że wyróżniony i uszczęśliwiony godnie odpowie na wyzwanie. Nikt nie odpowiadał. I już blisko dziesięć pałek postawił w dzienniku, a przecież ciągle nie zdawał sobie sprawy, że ufność jego odtrącana jest martwym i zimnym przerażeniem, że nikt nie życzy sobie tej ufności – niezmiernie ufny staruszek! Na ufność tę nie było rady! Daremnie próbowano rozmaitych sposobów perswazji, na próżno przedstawiano świadectwa, wymówki, choroby, nauczyciel mówił ze zrozumieniem i współczuciem.
– Co, panie Bobkowski! Pan z powodów od siebie niezależnych nie mógł przygotować lekcji? Niech pan się nie martwi, zapytam pana z dawniejszego tekstu. Co? I główka boli? A to doskonale, właśnie mam tu ciekawą maksymę de malis capitis, jak znalazł dla pana. Co – i odczuwa pan konieczność natychmiastowego udania się do ubikacji? O, panie Bobkowski! I po cóż to? Przecież i to także znajduje się u starożytnych! Zaraz przedstawię panu słynny passus z księgi piątej, gdzie całe wojsko Cezara, zjadłszy nieświeżą marchew, uległo temuż przeznaczeniu. Całe wojsko! Całe wojsko, Bobkowski! I po cóż to samemu robić nieudolnie, jeśli się ma pod ręką taki genialny i klasyczny opis? Te księgi są życiem, panowie, są życiem!
Zapomniano o Syfonie i Miętusie, zaprzestano sporów – starano się nie istnieć, starano się nie egzystować, uczniowie kurczyli się, szarzeli i nikli, wciągali w siebie brzuch, ręce i nogi, lecz nikt się nie nudził, o nudzie nawet mowy być nie mogło, gdyż wszyscy bali się ponuro, i każdy z bólem strachu oczekiwał, kiedy jego przyłapie wyzwanie dziecięcej wiary, spasionej na tekstach. A twarze – jak to twarze – pod naporem trwogi przetwarzały się w cień, w iluzję twarzy, i nie wiadomo, co było wreszcie bardziej szalone, nieistotne, chimeryczne – twarze czy niepojęte accusativy cum infinitivo, czy też piekielna ufność chorego z urojenia starca, i rzeczywistość się pomału zmieniała w świat ideału, daj mi teraz marzyć, daj!
Atoli nauczyciel, udzieliwszy sztyka Bobkowskiemu i wyczerpawszy ostatecznie animis oblatis, uroił sobie nowy problem – jak będzie passivum futurum conditionalis w trzeciej osobie liczby mnogiej od czasownika zwrotnego colleo, colleavi, colleatum, colleare, i ta myśl zachwyciła go.
– Niesłychanie ciekawa rzecz! – zawołał zacierając ręce. – Rzecz ciekawa i pouczająca! No, panowie! Problemat pełen finezji! Oto wdzięczne pole do wykazania sprawności intelektualnej! Bo jeśli od olleare jest ollandus sim, to… no, no, no… panowie… – panowie znikali w przestrachu. – O, właśnie! No, no? Collan… collan…
Nikt się nie odezwał. Staruszek, jeszcze nie tracąc nadziei, powtarzał swoje: „no, no” i „collan, collan”, promieniał, kokietował zagadką, zachęcał, pobudzał i – jak umiał – wyzywał do wiedzy, do odpowiedzi, do szczęścia i zaspokojenia. Naraz ujrzał, że nikt nie chce, że tańczy do muru. Przygasł i rzekł głucho:
– Collandus sim! Collandus sim! – powtórzył zgnębiony i upokorzony powszechnym milczeniem i dodał: – Jakże to, panowie? Czyżbyście naprawdę nie doceniali! Czyż nie widzicie, że collandus sim kształci inteligencję, rozwija intelekt, wyrabia charakter, doskonali wszechstronnie i brata z myślą starożytną? Bo zważcie, że jeśli od olleare jest ollandus, to przecież od colleare musi być collandus, bo passivum futurum trzeciej koniugacji kończy się na dus, dus, us, z wyjątkiem jedynie wyjątków. Us, us, us – panowie! Nie może być nic logiczniejszego niż język, w którym wszystko, co nielogiczne, jest wyjątkiem! Us, us, us, panowie – zakończył w zwątpieniu – cóż to za czynnik rozwoju!
Wówczas zerwał się Gałkiewicz i zajęczał.
– Tra, la, la, mama, ciocia! Jak to rozwija, kiedy nie rozwija? Jak to doskonali, gdy nie doskonali? Jak to wyrabia, kiedy nie wyrabia? O Boże, Boże – Boże, Boże!
NAUCZYCIEL
Co, panie Gałkiewicz? Us nie doskonali? Powiada pan, że końcówka ta nie doskonali? że ta końcówka passivi futuri trzeciej koniugacji nie wzbogaca? Jakże to, Gałkiewicz?
GAŁKIEWICZ
Ten ogonek nie wzbogaca mnie! Ten ogonek mnie nie doskonali! Wcale! Tra, la, la. O Boże! Mama!
NAUCZYCIEL
Jak to nie wzbogaca? Panie Gałkiewicz, jeżeli ja mówię, że wzbogaca, to wzbogaca! Przecież ja mówię, że wzbogaca. Niech Gałkiewicz zaufa mi! Zwykły umysł nie pojmie tych wielkich korzyści! Żeby pojąć, trzeba samemu po długoletnich studiach stać się zgoła niezwykłym umysłem! Chryste Panie, wszak w ciągu ubiegłego roku przerobiliśmy siedemdziesiąt trzy wiersze z Cezara, w których to wierszach Cezar opisuje, jak ustawił swoje kohorty na wzgórku. Czyż te siedemdziesiąt trzy wiersze tudzież słówka nie objawiły Gałkiewiczowi mistycznie wszystkich bogactw antycznego świata? Czyż nie nauczyły stylu, jasności myślenia, precyzji wysłowienia i sztuki wojennej?
GAŁKIEWICZ
Niczego! Niczego! Żadnej sztuki. Ja tylko sztyka się boję. Ja tylko sztyka się boję! O, nie mogę, nie mogę!
Zagrażać jęła powszechna niemożność. Nauczyciel spostrzegł, że i jemu grozi, i co gorzej, że jeżeli zdwojoną ufnością nie przezwycięży własnej nagłej nieufności, niemożności, zginie. – Pylaszczkiewicz! – zakrzyknął w rozpaczy opuszczony przez wszystkich samotnik. – Niech Pylaszczkiewicz bezzwłocznie zrekapituluje dorobek nasz za ostatnie trzy miesiące ukazując całą głębię myśli i rozkosze stylu, a ufam, ufam, Jezus, Maria, ufam!
Syfon, który – jak się rzekło – mógł zawsze na każde żądanie, wstał i płynnie, z dużą łatwością rozpoczął:
– Następnego dnia Cezar, zwoławszy zebranie i zganiwszy zapalczywość i chciwość żołnierzy, ponieważ zdawało mu się, że oni sobie osądzili, według własnego mniemania, dokąd mają iść i co mają czynić, i że oni po daniu hasła do odwrotu postanowili, że nie będą mogli być powstrzymywani przez trybunów wojskowych i legatów, tłumaczył, jak wiele znaczy niedogodność miejsca, co odnosiło się do Avaricum, kiedy schwytawszy wrogów bez wodza i bez konnicy pewne zwycięstwo stracił i niemała nawet szkoda zdarzyła się w walce z powodu niedogodności miejsca. Jakże bardzo podziwiana jest wielkość duszy tych, których nie może opóźnić obwarowanie obozu, wysokość gór ani mury miasta, tak samo trzeba ganić zbytnią samowolę i śmiałość tych, którzy sądzą, że więcej od wodza wiedzą o zwycięstwie i wyniku rzeczy, i nie mniej trzeba życzyć sobie u żołnierza skromności i umiarkowania jak męstwa i wielkoduszności. A potem idąc naprzód, postanowił i rozkazał, ażeby zatrąbić na odwrót, aby dziesięć legionów natychmiast wstrzymało się od walki, co zostało dokonane, ale żołnierze z pozostałych legionów nie usłyszeli dźwięku trąb, ponieważ oddzielała ich od pozostałego miejsca dość wielka dolina. Więc przez trybunów wojskowych i legatów, ponieważ tak było nakazane przez Cezara, byli powstrzymywani, lecz byli podnieceni nadzieją zwycięstwa, przewyższenia wrogów i ich ucieczki