Ferdydurke. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ferdydurke - Witold Gombrowicz страница 15
I w tej samej chwili wszyscy z oficjalnych rojeń buchnęli twarzami w prywatne rojenia o chłopięciu, chłopaku, dyskusje zawrzały, a rzeczywistość się pomału w świat zmieniała ideału, daj mi teraz marzyć, daj! Umyślnie to zrobił! Umyślnie powołał mnie na superarbitra! Żebym musiał patrzeć, żebym widział. Zawziął się – babrząc siebie, mnie również chciał zbabrać, nie mógł znieść, że go przywiodłem do chwilowej słabości z parobkiem. Czyż mogłem narażać twarz swą na ten widok? Wiedziałem, że jeśli wchłonę to małpiarstwo, twarz moja przenigdy nie wróci do normy, bezpowrotnie przepadnie ucieczka, nie, nie, niech wyprawiają, co im się podoba, ale nie przy mnie, nie przy mnie! Kiwając nerwowo palcem w bucie, chwyciłem go za rękaw, spojrzałem błagalnie i szepnąłem:
– Miętus…
Odepchnął mnie.
– O nie, mój chłoptysiu! Na nic! Jesteś superarbitrem, i koniec!
Chłoptysiem mnie nazwał! Cóż za wstrętne słowo! Było to z jego strony okrucieństwo, pojąłem, że wszystko stracone i że całą parą dążymy do tego, czego się najwięcej obawiałem, do zupełnej pokraczności, do groteski. A tymczasem dzika, niezdrowa ciekawość opanowała nawet tych, którzy aż dotąd powtarzali obojętnie: – Azali Syfonus… – Chrapy rozdęły się, wypieki dobrze przypiekały i jasne się stało, że pojedynek na miny będzie pojedynkiem na ostre, na śmierć i życie, a nie na czcze słowa! Otoczyli obu zwartym kołem i krzyczeli w powietrzu ciężkim.
– Zaczynać! Bierz go! Huzia! Dalej!
Tylko jeden Kopyrda najspokojniej przeciągnął się, zabrał kajet i poszedł na nogach swych…
Syfon siedział na swoim chłopięciu osowiały i nastroszony jak kura na jajach – widoczne było, że jednak trochę się zląkł i wolałby się wycofać! Za to Pyzo w lot ocenił niezmierne szanse, jakie dawały Syfonowi jego wyższego rzędu przekonania i zasady. – Mamy go! – szeptał mu do ucha i zagrzewał. – Nie pietraj się! Pomyśl o swoich zasadach! Ty masz zasady i zasadom gwoli będziesz mógł łatwo wytworzyć wszelkie miny w dowolnej ilości, on zaś nie ma zasad i będzie musiał wytwarzać gwoli sobie, nie – zasadom gwoli. Pod wpływem tych szeptów mina Pylaszczkiewicza zaczęła się poprawiać i wkrótce zajaśniała zupełnym spokojem, gdyż rzeczywiście zasady dawały mu taką moc, że mógł zawsze w dowolnej ilości. Co widząc Myzdral i Hopek odciągnęli Miętusa na bok i błagali, żeby nie narażał się na pewną klęskę.
– Nie gub siebie i nas, od razu lepiej się poddaj – on jest o wiele bardziej miniasty od ciebie – Miętol, udaj, że się rozchorowałeś, zemdlej, a już potem jakoś się załagodzi, wytłumaczymy cię!
Odpowiedział jedynie.
– Nie mogę, już kości rzucone! Precz! Precz! Chcecie, żebym stchórzył? Wyrzućcie tych gapiów! To mnie denerwuje! Żeby mi nikt z boku się nie przypatrywał oprócz arbitrów i superarbitra. – Lecz mina mu zrzedła, a zawziętość na niej zmieszała się z wyraźną tremą, co tak kontrastowało ze spokojną pewnością Syfona, że Myzdral szepnął: – Marnie z nim – a wszystkim zrobiło się groźnie i wynieśli się chyłkiem, w milczeniu, starannie zamykając drzwi za sobą. Nagle w opustoszałej i zamkniętej klasie znaleźliśmy się w siedmiu, tj. oprócz Pylaszczkiewicza i Miętusa – Myzdral, Hopek, Pyzo, niejaki Guzek, drugi arbiter Syfona, no i ja pośrodku, jako superarbiter, oniemiały superarbiter arbitrów. I rozległ się ironiczny, choć groźbą brzemienny głos Pyzy, który cokolwiek pobladły odczytywał z karteczki warunki spotkania:
– Przeciwnicy staną naprzeciwko siebie i oddadzą serię min kolejnych, przy czym na każdą budującą i piękną minę Pylaszczkiewicza Miętalski odpowie burzącą i szpetną kontrminą. Miny – jak najbardziej osobiste, swoiste i wsobne, jak najbardziej raniące i miażdżące – stosowane być mają bez tłumika aż do skutku.
Zamilkł – a Syfon i Miętus zajęli wyznaczone stanowiska, Syfon potarł policzki, Miętus ruszył szczęką – i Myzdral odezwał się podzwaniając zębami.
– Możecie zaczynać!
I właśnie gdy to mówił, że „mogą zaczynać”, właśnie gdy powiedział, że „zaczynać mogą”, rzeczywistość przekroczyła ostatecznie swe granice, nieistotność skulminowała się w koszmar, a zdarzenie z nieprawdziwego zdarzenia stało się zupełnym snem – ja zaś tkwiłem w samym środku przyłapany jak mucha w sieci, nie mogąc się ruszyć. Wyglądało, jak gdyby na drodze długiego ćwiczenia osiągnięto nareszcie stopień, na którym zatraca się twarz. Frazes przeistoczył się w grymas, a grymas – pusty, czczy, próżny, jałowy – złapał i nie puszczał. Nie byłoby dziwne, gdyby Miętus i Syfon ujęli twarze w ręce i cisnęli na siebie – nie, nic już nie mogło być dziwne. Zabełkotałem: – Miejcie litość nad swymi twarzami, miejcie litość nad moją przynajmniej, twarz nie jest przedmiotem, twarz podmiotem jest, podmiotem, podmiotem! – Ale już Syfon wystawił twarz i odwalił pierwszą minę tak gwałtownie, że i moja twarz skręciła się jak gutaperka. Mianowicie – zamrugał jak ktoś, kto wychodzi na światło z ciemności, rozejrzał się na prawo i lewo z nabożnym zdumieniem, zaczął przewracać gałkami ocznymi, wystrzelił nimi w górę, wybałuszył, otworzył usta, krzyknął z cicha, jakby coś tam dojrzał na suficie, przybrał wyraz zachwycenia i trwał w nim, w upojeniu i w natchnieniu; po czym przyłożył rękę do serca i westchnął.
Miętalski skurczył się, skulił i uderzył w niego z dołu następującą przedrzeźniającą, druzgocącą kontrminą: także przewracał, także podniósł, wybałuszył, także rozdziawił w stanie cielęcego zachwycenia i obracał w kółko tak spreparowaną twarzą, póki do jadaczki nie wpadła mu mucha; wtenczas zjadł ją.
Syfon nie zwracał na to uwagi, zupełnie jakby pantomima Miętusa nie istniała (miał bowiem nad nim tę wyższość, że dla zasad czynił, nie dla siebie), lecz wybuchnął płaczem gorącym, żarliwym i szlochał osiągając w ten sposób szczyt pokajania, objawienia i wzruszenia. Miętus też zaszlochał i szlochał tak długo i obficie, póki z nosa nie pojawiła mu się kapka – wówczas strząsnął ją do spluwaczki osiągając w ten sposób szczyt obrzydliwości. To zuchwałe bluźnierstwo przeciw najświętszym uczuciom wyprowadziło jednak Syfona z równowagi – nie wytrzymał, mimo woli dostrzegł i z tej irytacji, na marginesie szlochów, spiorunował śmiałka wściekłym spojrzeniem! Nieostrożny! Miętus tylko na to czekał! Gdy poczuł, że udało mu się ściągnąć na siebie wzrok Syfona z wyżyn, momentalnie wyszczerzył się i wypiął gębę tak obmierźle, że tamten, ugodzony do żywego, syknął. Zdawało się, że Miętus górą! Myzdral i Hopek wydali ciche westchnienie! Za wcześnie! Za wcześnie wydali!
Bo Syfon – orientując się w porę, że niepotrzebnie zagalopował się na twarz Miętusa i że z irytacji własna zaczyna mu odmawiać posłuszeństwa – prędko się wycofał, doprowadził do porządku rysy, z powrotem wystrzelił wzrokiem w górę, a co więcej, wysunął naprzód jedną nogę, zwichrzył trochę włosy, kosmyk nieznacznie wypuścił na czoło i trwał tak samowystarczalnie, z zasadami i ideałami; po czym podniósł rękę i nieoczekiwanie wystawił palec wskazując wzwyż! Cios był bardzo gwałtowny!
Miętus natychmiast wystawił ten sam palec i napluł na niego, podłubał nim w nosie, drapał się nim, spotwarzał, jak mógł, jak umiał, bronił się atakując, atakował broniąc się, ale palec Syfona ciągle, niezwyciężony, trwał na wysokościach. I nie skutkowało, że Miętus gryzł swój palec, wiercił nim w zębach, skrobał w piętę i robił wszystko, co w mocy ludzkiej, żeby