Ferdydurke. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ferdydurke - Witold Gombrowicz страница 2
– Józiu – mówiły pomiędzy jednym mamlęciem a drugim – czas najwyższy, dziecko drogie. Co ludzie powiedzą? Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądźże przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo… niech będzie wiadomo…
I słyszałem, jak jedna szeptała do drugiej, że jestem niewyrobiony towarzysko i życiowo, po czym znowu zaczynały mamlać umęczone próżnią, jaką tworzyłem im w głowie. W istocie, stan ten nie mógł trwać wiecznie. Wskazówki zegara natury były nieubłagane i stanowcze. Gdy ostatnie zęby, zęby mądrości, mi wyrosły, należało sądzić – rozwój został dokonany, nadszedł czas nieuniknionego mordu, mężczyzna winien zabić nieutulone z żalu chłopię, jak motyl wyfrunąć, pozostawiając trupa poczwarki, która się skończyła. Z tumanu, z chaosu, z mętnych rozlewisk, wirów, szumów, nurtów, ze trzcin i szuwarów, z rechotu żabiego miałem się przenieść pomiędzy formy klarowne, skrystalizowane – przyczesać się, uporządkować, wejść w życie społeczne dorosłych i rajcować z nimi.
Jakże! Próbowałem już, usiłowałem – i śmieszek mną wstrząsał na myśl o rezultatach próby. Aby się przyczesać i w miarę możności wyjaśnić, przystąpiłem do napisania książki – dziwne, lecz mi się zdawało, że moje wejście w świat nie może obyć się bez wyjaśnienia, choć nie widziano jeszcze wyjaśnienia, które by nie było zaciemnieniem. Pragnąłem naprzód książką wkupić się w ich łaski, aby potem w osobistym zetknięciu zastać już grunt przygotowany i – kalkulowałem – jeżeli zdołam zasiać w duszach dodatnie wyobrażenie o sobie, to wyobrażenie i mnie z kolei ukształtuje; w ten sposób choćbym nie chciał, stanę się dojrzały. Dlaczego jednak pióro mnie zdradziło? Czemu święty wstyd mi nie dozwolił napisać notorycznie zdawkowej powieści i zamiast snuć górne wątki z serca, z duszy, wysnułem je z dolnych odnóży, pomieściłem w tekście jakieś żaby, nogi, same treści niedojrzałe i sfermentowane, jedynie stylem, głosem, tonem chłodnym i opanowanym izolując je na papierze, wykazując, że oto pragnę wziąć rozbrat z fermentem? Dlaczego, jak gdyby na przekór własnym zamierzeniom, książce dałem tytuł Pamiętnik z okresu dojrzewania? Próżno przyjaciele doradzali mi, abym nie dawał takiego tytułu i strzegł się w ogóle najdrobniejszej aluzji do niedojrzałości. – Nie rób tego – mówili – niedojrzałość drastyczne pojęcie, jeśli sam siebie uznasz niedojrzałym, któż cię dojrzałym uzna? Czyliż nie rozumiesz, że pierwszym warunkiem dojrzałości, bez którego ani, ani, jest – samemu uznać się dojrzałym? Lecz mnie się zdawało, że wprost nie wypada zbyt łatwo i tanio zbywać smarkacza w sobie, że Dorośli zbyt są bystrzy i wnikliwi, aby dali się oszukać, i że temu, kogo smarkacz ściga nieustannie, nie wolno ukazać się publicznie bez smarkacza. Za poważny może miałem stosunek do powagi, zanadto przeceniłem dorosłość dorosłych.
Wspomnienia, wspomnienia! Z głową wtuloną w poduszkę, z nogami pod kołdrą, miotany już to śmieszkiem, już to lękiem, czyniłem bilans wejścia pomiędzy dorosłych. Za dużo się milczy o osobistych, wewnętrznych skazach i spaczeniach tego wejścia, na zawsze brzemiennego w konsekwencje. Literaci, ci ludzie posiadający boski dar talentu na temat rzeczy najdalszych i najbardziej obojętnych, jak na przykład dramat duszy cesarza Karola II z powodu małżeństwa Brunhildy, wzdragają się poruszać sprawę najważniejszą swej przemiany w człowieka publicznego, społecznego. Pragnęliby, widać, aby każdy myślał, że są pisarzami z łaski boskiej, a nie – ludzkiej, że z nieba spadli na ziemię wraz z talentem swoim; żenują się wyświetlić, jakimi to osobistymi koncesjami, jaką klęską personalną okupili prawo wypisywania o Brunhildzie lub chociażby o życiu pszczelarzy. Nie, o własnym życiu ani słowa – tylko o życiu pszczelarzy. Zapewne, wypisawszy dwadzieścia książek o życiu pszczelarzy, można zrobić się posągiem – ale jakiż związek, gdzie łączność pszczelarskiego króla z jego prywatnym mężczyzną, gdzie łączność mężczyzny z młodzieńcem, młodzieńca z chłopcem, chłopca z dzieckiem, którym przecie onegdaj się było, jaką pociechę ma smarkacz wasz z waszego króla? Życie, które nie przestrzega tych połączeń i nie realizuje własnego rozwoju w całej rozciągłości, jest jak dom budowany od góry i nieuchronnie musi skończyć na schizofrenicznym rozdwojeniu jaźni.
Wspomnienia! Przekleństwem ludzkości jest, iż egzystencja nasza na tym świecie nie znosi żadnej określonej i stałej hierarchii, lecz że wszystko ciągle płynie, przelewa się, rusza i każdy musi być odczuty i oceniony przez każdego, a pojęcie o nas ciemnych, ograniczonych i tępych jest nie mniej doniosłe niż pojęcie bystrych, światłych i subtelnych. Gdyż człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, chociażby ta dusza była kretyniczna. I stanowczo przeczę zdaniu tych moich kolegów po piórze, którzy w odniesieniu do opinii tępych przyjmują postawę arystokratyczną i wyniosłą głosząc, że odi profanum vulgus. Cóż to za tani, uproszczony sposób uchylania się rzeczywistości, jakże nędzna ucieczka w kłamaną wyniosłość! Wręcz przeciwnie, twierdzę, że im bardziej opinia jest tępa i ciasna, tym bardziej jest dla nas ważka i paląca, zupełnie tak samo, jak ciasny trzewik dotkliwiej daje się we znaki niż trzewik dobrze dopasowany do nogi. O, te sądy ludzkie, ta otchłań sądów i opinii o twoim rozumie, sercu, charakterze, o wszystkich szczegółach twej organizacji – otwierająca się przed śmiałkiem, który swoje myśli ubrał drukiem i puścił między ludzi na papierze, o, papier, papier, druk, druk! I nie mówię tutaj o najserdeczniejszych, najmilszych sądach familijnych ciotek naszych, nie, raczej chciałbym dotknąć sądów innych ciotek – ciotek kulturalnych, tych licznych ćwierć-autorek i doczepionych pół-krytyczek, wypowiadających sądy swe po czasopismach. Gdyż kulturę świata obsiadło stado babin przyczepionych, przyłatanych do literatury, niezmiernie wprowadzonych w wartości duchowe i zorientowanych estetycznie, najczęściej z jakimiś swoimi poglądami i przemyśleniami, uświadomionych, że Oskar Wilde się przeżył i że Bernard Shaw jest mistrzem paradoksu. Ach, wiedzą już, że trzeba być niezależną, stanowczą i głębszą, przeto zazwyczaj są niezależne, głębsze i stanowcze bez przesady oraz pełne ciotczynej dobroci. Ciocia, ciocia, ciocia! O, kto nigdy nie znalazł się na warsztacie kulturalnej ciotki i nie był spreparowany niemo i bez jęku przez tę ich mentalność trywializującą i odbierającą życiu wszelkie życie, kto nie przeczytał o sobie w gazecie ciotczynego sądu, ten nie zna drobnostki, ten nie wie, co to jest drobnostka w ciotce.
A dalej, weźmy sądy ziemian i ziemianek, sądy pensjonarek, małostkowe sądy drobnych urzędników oraz biurokratyczne sądy wyższych urzędników, sądy adwokatów na prowincji, przesadne sądy uczniów, zarozumiałe sądy staruszków tudzież sądy publicystów, sądy działaczów społecznych oraz sądy żon doktorów, wreszcie sądy dzieci przysłuchujących się sądom rodzicielskim, sądy pokojówek, młodszych i kucharek, sądy kuzynek, sądy pensjonarek – całe morze sądów, z których każdy określa cię w drugim człowieku i stwarza cię w jego duszy. Jak gdybyś się rodził w tysiącu przyciasnych dusz! Lecz moje położenie było tu o tyle bardziej trudne i drażliwe, o ile książka moja była trudniejsza, drażliwsza od konwencjonalnie dojrzałej lektury. Zyskała mi wprawdzie grono nie byle jakich przyjaciół i gdyby ciotki kulturalne oraz inni przedstawiciele pospólstwa mogli słyszeć, jak w zamkniętym i nawet ich marzeniom niedostępnym kółku karmiony bywam przez Uznanych i Świetnych świetnością, uznaniem i wiodę intelektualne rozmowy na szczytach, chyba padliby plackiem przede mną