Ferdydurke. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ferdydurke - Witold Gombrowicz страница 5
– Jaki duch znowu?
Krzyknąłem:
– Mój!
On zapytał wówczas:
– Swojski? Ojczysty?
– Nie swojski, a swój!
– Swój? – zagadnął dobrotliwie. – Mówimy o swoim duchu? A czy znany nam jest przynajmniej duch króla Władysława? – I siedział.
Jaki król Władysław? Byłem jak pociąg przewekslowany niespodzianie na boczny tor króla Władysława. Zahamowałem i otworzyłem usta uprzytomniwszy sobie, że nie znam ducha króla Władysława.
– A ducha dziejów znamy? A ducha cywilizacji helleńskiej? A ducha galijskiej, ducha umiaru i dobrego smaku? A ducha nikomu prócz mnie nie znanego sielankopisarza z XVI wieku, który pierwszy użył wyrażenia „pępek”? A ducha języka? Jak się mówi: „wykonywa”, czy też „wykonuje”?
Pytanie zaskoczyło mnie. Sto tysięcy duchów przydusiło nagle mego ducha, bąknąłem, że nie wiem, on zaś spytał, co mi jest wiadomo o duchu Kasprowicza i jaki był stosunek poety do chłopów, po czym zapytał jeszcze o pierwszą miłość Lelewela. Chrząknąłem i rzuciłem ukradkowo wzrokiem na paznokcie – paznokcie były czyste, ściągaczki nie było. Wówczas obejrzałem się – jakbym oczekiwał, że ktoś mi podpowie. Ale z tyłu przecież nikogo nie było. Sen mara, Bóg wiara. Co się dzieje? Boże! Czym prędzej przywróciłem głowę do zwykłej pozycji i spojrzałem na niego, ale wzrok był nie mój, był to wzrok spode łba, dziecinny i przepojony żakowską nienawiścią. Chwyciła mię niewłaściwa i anachroniczna chętka – trafić nauczyciela w sam nos papierową kulką. Widząc, że niedobrze ze mną, uczyniłem kurczowy wysiłek, aby w towarzyskim tonie zapytać Pimkę, co słychać na mieście, ale zamiast normalnego głosu dobyłem z siebie głos piskliwy, zachrypnięty, jakbym znowu przechodził mutację, i zamilkłem; a Pimko zapytał, co wiem o przysłówkach, kazał przedeklinować mensa, mensae, mensae, przekoniugować amo, amas, amat, skrzywił się, powiedział: – No tak, trzeba będzie trochę popracować – wyjął notes i dał mi złą notę, przy czym siedział, a siedzenie miał ostateczne, absolutne.
Co? Co? Chciałem krzyknąć, że nie jestem uczeń, że zaszła pomyłka, porwałem się do ucieczki, ale coś mnie z tyłu chwyciło jak w kleszcze i przygwoździło na miejscu – dziecięca, infantylna pupa mnie chwyciła. Z pupą nie mogłem się ruszyć, belfer zaś wciąż siedział i siedząc wyrażał tak doskonałą belferskość, że zamiast krzyczeć, wystawiłem dwa palce do góry, jak to robią uczniowie w szkole, gdy chcą się odezwać. Pimko skrzywił się i rzekł:
– Niech Kowalski siedzi. Znowu do klozetu?
I siedziałem w nierealnym nonsensie jak we śnie, zakneblowany, zbelfrzony i zabelfrowany, siedziałem na dziecinnej pupci – on zaś siedział jak na Akropolu i zapisywał coś w notesie. Wreszcie rzekł:
– No, Józiu, chodź, pójdziemy do szkoły.
– Do jakiej szkoły?!
– Do szkoły dyr. Piórkowskiego. Pierwszorzędny zakład naukowy. Są jeszcze miejsca wolne w szóstej klasie. Edukacja twoja – zaniedbana i trzeba przede wszystkim uzupełnić braki.
– Ale do jakiej szkoły?!
– Do szkoły dyr. Piórkowskiego. Nie lękaj się, my, nauczyciele, kochamy drobiazg, cip, cip, cip, nie brońcie maluczkim przyjść do mnie.
– Ale do jakiej szkoły?!!
– Do szkoły dyr. Piórkowskiego. Właśnie dyr. Piórkowski mnie prosił, bym mu zapełnił wszystkie wolne miejsca. Szkoła musi funkcjonować. Bez uczniów nie byłoby szkoły, a bez szkoły nie byłoby nauczycieli. Do szkoły! Do szkoły! Już tam w szkole zrobią z ciebie ucznia.
– Ale do jakiej szkoły?!!!
– E, proszę tylko bez dąsów! Do szkoły! Do szkoły! – Zawołał służącą, polecił podać mi palto, dziewczyna nie rozumiejąc, czemu obcy pan mnie wyprowadza, uderzyła w lament, lecz Pimko ją szczypnął – szczypnięta służąca nie mogła dłużej lamentować, wyszczerzyła zęby parsknąwszy śmiechem uszczypniętej sługi – wziął mnie za rękę i wyprowadził z domu, a na ulicy domy stały i ludzie chodzili!
Policja! Zbyt głupie! Zbyt głupie, aby być mogło! Niemożliwe, ponieważ zbyt głupie! Lecz zbyt głupie, abym mógł się opierać… Nie mogłem wobec belfra zdawkowego, który był belfrem banalnym. Zupełnie jak kiedy was kto zagadnie zbyt banalnie i zdawkowo, nie możecie, tak właśnie i ja nie mogłem. Idiotyczna, infantylna pupa paraliżowała odbierając wszelką możliwość oporu; pędząc truchtem obok kolosalnego, który sadził wielkimi krokami, ani rusz nie mogłem z pupą. Żegnaj, Duchu, żegnaj – rozpoczęte dzieło, żegnaj formo własna i prawdziwa, witaj, witaj, formo straszna, infantylna, zielona i niewypierzona! Banalnie zbelfrzony drobię u boku belfra olbrzymiego, który bełkocze jeno: – Cip, cip, kurka… Zasmarkany nosek… Kocham, e, e… Człowieczek, maluś, maluś, e, e, e, cip, cip, cip, cipuchna, Józio, Józio, Józiunio, Józieczek, male male, cip, cip, pupcia, pupcia, pcia… – Przed nami elegancka pani prowadziła na smyczy małego pinczerka, pies zawarczał, rzucił się na Pimkę, rozdarł mu nogawkę, Pimko krzyknął, ocenił ujemnie psa i właścicielkę, nogawkę spiął agrafką i poszliśmy dalej.
Rozdział II
Uwięzienie i dalsze zdrabnianie
I oto przed nami – nie, nie wierzę własnym oczom – gmach dosyć płaski, szkoła, do której Pimko ciągnie mnie za rączkę pomimo płaczów i protestów i w którą wpycha mnie przez furtkę. Przybyliśmy akurat podczas wielkiej pauzy, na szkolnym podwórku spacerowały w kółko istoty pośrednie, od lat dziesięciu do dwudziestu, spożywając drugie śniadanie, złożone z chleba z masłem albo z serem. W płocie, okalającym podwórko, były szparki, a przez te szparki zaglądały matki i ciotki, nigdy niesyte swych pociech. Pimko z rozkoszą wciągnął w rasowe rurki szkolny zapach.
– Cip, cip, cip – zawołał. – Maluś, maluś, maluś…
A jednocześnie jakiś kulawy inteligent, zapewne dyżurny nauczyciel, podszedł do nas z oznakami wielkiej czołobitności względem Pimki.
– Profesorze – rzekł Pimko – oto mały Józio, którego pragnąłbym wpisać w poczet uczniów szóstej klasy, Józiu, przywitaj się z panem profesorem. Zaraz pogadam z Piórkowskim, a tymczasem oddaję go panu, niech się wdroży w życie koleżeńskie. – Chciałem protestować, lecz szastnąłem nogą, wietrzyk lekki powiał, gałęzie drzew