Ferdydurke. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ferdydurke - Witold Gombrowicz страница 7
Lecz Pimko za drzewem stał się w mgnieniu oka tak naiwny, łobuzy, piejące z uciechy – tak naiwne, lizusy z nosami w książkach – tak naiwne i w ogóle sytuacja tak wstrętnie naiwna, iż zacząłem tonąć wraz ze wszystkimi nie wypowiedzianymi protestami. I nie wiedziałem, kogo ratować – siebie, kolegów czy Pimkę? Nieznacznie zbliżyłem się do drzewa i szepnąłem:
– Panie profesorze.
– Co? – zapytał Pimko, również szeptem.
– Panie profesorze, niech profesor wyjdzie stąd. Po drugiej stronie dębu brzydkie słowo wypisali. I śmieją się z tego. Niech profesor wyjdzie stąd.
A gdym szeptał w powietrzu te głupawe zdania, zdało mi się, że jestem mistyczny zaklinacz głupoty, i przeraziłem się własnej pozycji – z dłonią przy ustach, nieopodal dębu, szepczący coś do Pimki, który stał za dębem i na podwórku szkolnym…
– Co? – zapytał profesor, skulony za drzewem. – Co takiego wypisali?
W oddali zabrzmiała trąbka automobilu.
– Brzydkie słowo! Brzydkie słowo wypisali! Niech profesor wyjdzie!
– Gdzie wypisali?
– Na dębie. Z drugiej strony! Niech profesor wyjdzie! Niech profesor skończy z tym! Niech profesor nie daje się nabrać! Profesor chciał w nich wmówić, że są niewinni i naiwni, a oni panu cztery litery wypisali… Niech profesor przestanie się drażnić. Dość. Nie mogę dłużej mówić tego w powietrzu. Zwariuję. Profesorze, niech profesor wychodzi! Dość! Dość!
Babie lato snuło się leniwie, gdym tak szeptał, a liście spadały…
– Co, co? – zawołał Pimko. – Ja miałbym zwątpić o czystości młodzieży naszej? Przenigdy! Za stary jestem wyga życiowy i pedagogiczny!
Wyszedł zza drzewa, a uczniowie widząc jego postać absolutną wydali dziki ryk.
– Kochana młodzieży! – przemówił, gdy się nieco uciszyli. – Nie sądźcie, że nie wiem, iż używacie między sobą nieprzyzwoitych i brzydkich wyrazów. Wiem o tym doskonale. Ale nie obawiajcie się, żadne, nawet najgorsze, wybryki nie zdołają we mnie naruszyć tego głębokiego przekonania, że jesteście w gruncie skromni i niewinni. Stary wasz przyjaciel będzie was miał zawsze za czystych, skromnych i niewinnych, zawsze wierzyć będzie w waszą skromność, czystość i niewinność. A co do brzydkich wyrazów, wiem, że powtarzacie je nie rozumiejąc, ot, dla popisu, pewnie któryś nauczył się ich od służącej. No, no, nic w tym nie ma złego, przeciwnie – niewinniejsze to, niż wam się zdaje.
Kichnął i wytarłszy nos z zadowoleniem, skierował się do kancelarii pogadać z dyr. Piórkowskim w mej sprawie. A matki i ciotki za płotem wpadły w zachwyt i biorąc się w ramiona powtarzały: – Cóż za wytrawny pedagog! Pupcię, pupcię, pupcię mają maleństwa nasze! – Lecz śród uczniów przemowa jego wywołała konsternację. Oniemieli patrzyli za odchodzącym Pimką, dopiero gdy zniknął, posypał się grad złorzeczeń. – Słyszeliście? – ryknął Miętus. – Jesteśmy niewinni! Niewinni, psiakrew, cholera, zaraza! On myśli, że niewinni jesteśmy – za niewinnych nas ma! Ciągle ma nas za niewinnych! Za niewinnych! – i nie mógł żadną miarą wyzwolić się z tego wyrazu, który go pętał, krępował, zabijał, unaiwniał jakoś, uniewinniał. Wtedy jednak tęgi, wysoki młodzieniec, zwany przez kolegów Syfonem, jak gdyby z kolei wpadł w naiwność, która rozszalała się w powietrzu, gdyż powiedział niby to do siebie, ale tak, że wszyscy słyszeli – w powietrzu jasnym, przejrzystym, gdzie głos dźwięczał jak dzwonki krów w górach:
– Niewinność? Dlaczego? Właśnie niewinność jest zaletą… Trzeba być niewinnym… Dlaczego?
Zaledwie powiedział, Miętus przyłapał go w tym.
– Co? Uznajesz niewinność?
I cofnął się o krok, tak jakoś głupio to zabrzmiało. Lecz Syfon, podrażniony, przyłapał go w tym.
– Uznaję! Ciekawe, dlaczego nie miałbym uznawać? Nie jestem pod tym względem tak dziecinny.
Miętus, podrażniony, porwał się do kpiny w powietrzu echowym.
– Słyszeliście? Syfon jest niewinny! Ha, ha, ha, niewinny Syfon!
Padły wykrzykniki:
– Syfonus niewinnus! Azali zadufały Syfon nie zna białogłowy?
Posypały się sprośne koncepty na modłę Reya i Kochanowskiego i znowu świat stał się na moment zbabrany. Syfona jednak podrażniły koncepty i zawziął się.
– Tak, niewinny jestem – więcej powiem, jestem nieuświadomiony i nie pojmuję, czemu miałbym wstydzić się tego. Koledzy, żaden z was chyba poważnie nie twierdzi, że brud jest lepszy od czystości.
I cofnął się o krok, tak jakoś fatalnie to zabrzmiało. Zapanowało milczenie. Wreszcie rozległy się szepty.
– Syfon, nie żartujesz? Naprawdę jesteś nieuświadomiony? Syfon, to nieprawda!
I cofali się o krok. Ale Miętus splunął.
– Panowie, to prawda! Spójrzcie tylko na niego! To widać! Tfy! Tfy!
Myzdral krzyknął.
– Syfon, to niemożliwe, wstyd nam przynosisz, daj się uświadomić!
SYFON
Co? Ja? Ja mam się dać uświadomić?
HOPEK
Syfon, Matko Święta, Syfon, ależ pomyśl, że to nie tylko o ciebie chodzi, ty nas kompromitujesz, nas wszystkich – nie będę śmiał spojrzeć na żadną dziewczynę.
SYFON
Dziewczyn nie ma, są tylko dziewczęta.
MIĘTUS
Dziewcz… słyszeliście? To może i chłopięta, co? Może chłopięta?
SYFON
A tak, kolega z ust mi to wyjął, chłopięta! Koledzy, dlaczego mielibyśmy wstydzić się tego wyrazu? Czyż gorszy od innych? Dlaczego mielibyśmy w odrodzonej ojczyźnie wstydzić się dziewcząt naszych? Przeciwnie, należy je hodować w sobie! Dlaczego, pytam, w imię sztucznego cynizmu wstydzić się czystych wyrażeń, jak chłopię, orlę, rycerz, sokół, dziewczę – bliższe one chyba naszym młodym sercom niż karczemny słownik, którym kolega Miętalski zanieczyszcza sobie wyobraźnię.
– Dobrze mówi! – przytaknęło paru.
– Lizus! – krzyknęli inni.
– Koledzy! – zawołał, już zawzięty, porwany, zagorzały w niewinności własnej. – W górę serca! Proponuję, abyśmy tu natychmiast ślubowali, iż nigdy nie zaprzemy się chłopięcia ani orlęcia! Nie damy ziemi, skąd nasz ród! Ród nasz od chłopięcia i dziewczęcia się wywodzi! Ziemia nasza to chłopię i dziewczę!