Zamęt. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zamęt - Vincent V. Severski страница 3

Zamęt - Vincent V. Severski Zamęt

Скачать книгу

Tygrys przygotował plan uderzenia na Monal. Miał wszystko rozpracowane w najdrobniejszych szczegółach i – co najważniejsze – zapewnioną pomoc od wewnątrz. Wiedział, że wycofać się stamtąd będzie bardzo trudno, dlatego zaplanował zakończenie akcji wielkim fajerwerkiem, tak by cały Islamabad mógł to zobaczyć.

      Dochodziła dziesiąta trzydzieści i znów zaczęło padać. Siedzieli w kucki pod zielonymi pelerynami w niedużym, gęsto zarośniętym jarze, starając się chronić przed deszczem swoje automaty i amunicję. Do hotelu mieli wprawdzie tylko dziesięć minut przez rzadki las, lecz teren był podmokły i stromy, więc trudny do przejścia.

      W ciszy powtarzali wersety Koranu, z niecierpliwością spoglądając w stronę Tygrysa, który cały czas rozmawiał z kimś przez radiostację. Wydawał się bardziej zdenerwowany niż zwykle i wszyscy to wyczuwali.

      Oryginalny plan uderzenia, który opracował, był zupełnie inny niż ten, jaki miał teraz zrealizować.

      Chciał zaatakować w letni wieczór, kiedy hotel będzie pełen gości, niewiernych, by zadać jak najboleśniejsze straty, a potem wysadzić budynek w powietrze. Noc sprzyjałaby ucieczce i utrudniała pościg. Przyszło mu jednak poprowadzić natarcie w środku tygodnia, w godzinach porannych, podczas deszczu, kiedy w hotelu jest niewielu gości, wziąć zakładników i wycofać się z nimi w góry. To nie było to, co sobie wymarzył, ale taki otrzymał rozkaz i musiał go teraz wykonać.

      – Przestało padać… Ruszamy – oznajmił głośno, podniósł się i zrzucił z siebie pelerynę. – W imię Boga Wszechmogącego… Niech Bóg ma nas w swojej opiece…

      – Allah akbar! – zgodnie zawołało ośmiu bojowników i też zrzuciło peleryny.

      – Zaczynamy – zameldował jeszcze do radiostacji.

      – Jesteśmy na miejscu – padło z głośnika. – Allah akbar… W imię boże…

      Ruszyli gęsiego w dół po stromym, śliskim zboczu, przytrzymując się drzew. Po kilku minutach dotarli na skraj dużego hotelowego parkingu, na którym stało kilka pojazdów. Ruch był niewielki: przemknął motocyklista, odjechał biały samochód. Skryci w krzakach, naciągnęli na twarze kominiarki.

      Dowódca wysunął się do przodu i przez chwilę obserwował teren. Po czym dał znak ręką w lewo i czterech bojowników z kałasznikowami gotowymi do strzału oddaliło się w kierunku, który im wskazał. Dobrze wiedzieli, co mają robić.

      Tygrys wbiegł na parking pierwszy, a czterech pozostałych bojowników parę sekund po nim. Rozdzielili się na dwie grupy i ruszyli w kierunku hotelu.

      Wpadli do westybulu. Tygrys krótką celną serią zabił portiera i zaskoczonego ochroniarza, który nawet nie zdążył wyjąć broni. Chwilę później cały hotel zagrzmiał od przeciągłych serii z AK-47 i zatrząsł się od huku eksplodujących granatów. Zaraz też dołączył do tego przeraźliwy krzyk mordowanych ludzi.

      Każdy dokładnie wiedział, co ma robić. Nie strzelali na oślep. Tygrys wraz z dwoma bojownikami wbiegł do restauracji, gdzie już wcześniej dotarł jego człowiek z grupy, która zaatakowała hotel od tyłu. Wszyscy goście i obsługa leżeli na podłodze. Kilkanaście osób z twarzami do ziemi.

      – Muzułmanie, wstać! – krzyknął w urdu Tygrys.

      Na zewnątrz słychać było powtarzające się serie z automatu. Podniosło się dziesięć osób, w tym dwie starsze kobiety w tradycyjnych salwar kamiz i z dupattą na ramionach. Do restauracji wbiegł mężczyzna w kominiarce na głowie i garniturze, jaki noszą pracownicy hotelu. Podszedł do Tygrysa i wskazując ręką w stronę czterech osób, które wciąż leżały, wyszeptał mu coś do ucha.

      – Wstać! – Tygrys lufą karabinu pokazał, co mają zrobić. – Dokumenty!

      Jednocześnie dał znak głową stojącemu obok bojownikowi, który szybko wymienił magazynek w swoim automacie i nawet nie mierząc, otworzył ogień do ludzi stojących z podniesionymi rękami.

      4

      W lipcu Józef skończył dziewięćdziesiąt cztery lata. Siedział na wózku i przysypiał. Kilka lat temu miał wylew, a rok później wszczepiono mu endoprotezę stawu biodrowego, więc nawet nie próbował chodzić.

      Oglądał świat z wózka, którym nie był w stanie poruszać. A i ten ogląd miał ograniczony, bo wzrok popsuł mu się już do tego stopnia, że Józef nie był w stanie ani czytać, ani oglądać telewizji. Słuchanie radia też nie wchodziło w grę, bo bez aparatu słuchowego był całkowicie głuchy. Zresztą problemy z pamięcią utrudniały mu odnalezienie aparatu, a jeśli nawet przypadkiem na niego natrafił, nie był w stanie go włączyć ani odpowiednio ustawić, tym bardziej że gościec całkowicie zdeformował mu palce.

      Dlatego najlepsze, co mógł robić, to spać. Ale nikt nie wiedział, czy cokolwiek mu się śniło, bo kiedy Józef się budził, już nic nie pamiętał albo nie chciał pamiętać. Albo nie chciał powiedzieć.

      Bo pamięć semantyczną, epizodyczną i autobiograficzną miał wyśmienitą. Tak twierdził lekarz z ośrodka Dobre Wspomnienia w Zagórzu, w którym pod opieką ukraińskich pielęgniarek przebywał Józef Hofmann, zdobywca Berlina, od trzydziestu lat emerytowany pułkownik wywiadu wojskowego.

      Dima zaparkował samochód i wyjął z bagażnika torbę z zakupami. Suszonymi morelami, bananami, piernikami i śliwkami w czekoladzie, sypaną herbatą gruzińską. To był stały zestaw, który co tydzień przywoził Józefowi.

      Starzec siedział na tarasie przykryty pledem, z opuszczoną głową na piersi, ale nie spał. Dima odnalazł w jego kieszeni aparat słuchowy, włożył mu do ucha i postawił naprzeciwko krzesełko.

      – Słyszysz? – zapytał, patrząc mu w twarz.

      – Tak… dobrze… – odparł niepewnie Józef. – Dawno cię nie było.

      – Byłem tydzień temu.

      – Kłamiesz! Nie byłeś! – obruszył się Józef.

      – Przywiozłem ci zakupy…

      – Jak długo będziesz mnie tu trzymał? – Starzec spojrzał gniewnie na Dimę. – Chcę wracać do domu i zająć się swoimi sprawami. Tu wszystko za mnie robią i człowiek głupieje… i te Ukrainki… w ogóle ich nie rozumiem…

      – Nie rozumiesz, bo nie zakładasz aparatu. Ile razy będę ci tłumaczył, że musisz mieć stałą opiekę? A nie mogę cię wziąć do siebie. – Dima spokojnie wypowiadał zdania, które powtarzał za każdym razem, kiedy odwiedzał Józefa.

      Ale gdyby mógł, też pewnie by go nie wziął.

      Józef Hofmann był biologicznym ojcem Dimitriosa i właściwie nikim więcej, był obcym starym człowiekiem. Człowiekiem, który porzucił matkę i jego, gdy miał sześć lat.

      Byli wówczas na placówce we Włoszech, gdzie Józef pełnił oficjalnie funkcję attaché wojskowego, a w rzeczywistości był oficerem Oddziału II Zarządu II Sztabu Generalnego. O tym jednak Dima

Скачать книгу