Zamęt. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zamęt - Vincent V. Severski страница 4
Poślubiła Jorge i przyjęła jego nazwisko, on zaś usynowił Dimitriosa. To było przyzwoite, spokojne małżeństwo i Dima dorastał w ciepłym grecko-polsko-peruwiańskim domu. Aż do pewnego sierpniowego popołudnia.
Miał niespełna szesnaście lat i właśnie kończył jezuickie Colegio de la Inmaculada, gdy Jorge został zastrzelony na ulicy w Limie przez nieznanych sprawców. Zaraz potem okazało się, że cały majątek rodziny Calderónów był zadłużony u wspólnika Jorge, i Rosa wraz z synem, pozbawieni środków do życia, musieli wracać do Polski.
Zamieszkali we Wrocławiu, u dziadka Jordanisa. Wkrótce Dima przeniósł się na studia do Warszawy. Nigdy nie próbował szukać ojca, choć wiedział, gdzie mieszka.
Dostał się na socjologię i wsiąkł towarzysko na całego.
Był przystojnym mężczyzną o silnych śródziemnomorskich rysach, nieco wydatnym, ale kształtnym nosie i głębokich ciemnych oczach. Nazywał się Dimitrios Calderón i nikt nie wiedział, czy jest bardziej Grekiem, czy Hiszpanem. Ale on czuł się Polakiem.
Józef odszedł z wojska jeszcze przed 1986 rokiem i bez powodzenia próbował się zaczepić w przemyśle zbrojeniowym. Dopiero kiedy skończył osiemdziesiąt pięć lat, przeszedł resekcję żołądka, przestał pić i zaczął szukać syna.
Dima oczywiście o tym wiedział, ale starał się go unikać. Nigdy, nawet w myślach, nie nazywał Józefa ojcem. Nie czuł do niego nic, nawet gdy się dowiedział, że schorowany i samotny dogorywa w mieszkanku na Ochocie. A gdyby nawet chciał się z nim wtedy spotkać, to i tak by nie mógł, bo mieszkał za granicą i był zupełnie kimś innym.
Jednak pewnego dnia, pięć lat temu, pod wpływem jakiegoś niezrozumiałego do dzisiaj impulsu, zdecydował się do niego zadzwonić. Spotkali się w parku obok jego domu. To nie był już ten sam Józef Hofmann, który żył w ciemnych zakamarkach wspomnień. Przed Dimą stał zaniedbany starzec o zaropiałych oczach, wsparty na kuli.
Kiedy miesiąc później dostał wylewu i trafił do szpitala, Dima zaczął się nim opiekować. Znalazł dla niego ośrodek w Zagórzu, do którego musiał dopłacać, bo emerytura Józefa nie wystarczała na pokrycie nawet połowy kosztów.
Od tej pory regularnie odwiedzał starca, lecz wciąż nie nazywał go ojcem, tak jak i on nie nazywał go synem. Rozmawiali, ale nie mieli wspólnych wspomnień.
– No i co się dzieje w polityce? – zapytał Józef, biorąc od Dimy obranego banana.
– Nic nowego…
– Burdel? Cały czas ten polski burdel?
– Polska polityka… nic nowego…
– Trzeba ich wszystkich zagonić do sypania wałów przeciwpowodziowych… lenie i nieuki… Josif Wissarionowicz potrzebny… chociaż może być też Piłsudski… Matoły rządzą ciemnym narodem! – Józef oddał skórkę z banana.
– Chcesz jeszcze? – zapytał Dima.
Ale Józef nie odpowiedział, bo zasnął.
I przyśnił mu się Stalin w białym galowym mundurze bez odznaczeń. Często mu się śnił, on jednak nigdy o tym nie pamiętał albo nie chciał pamiętać. Ale Dima wiedział.
5
Kapitan Zbigniew Błaszczyk, naczelnik Wydziału II Biura Informacji i Analiz Agencji Wywiadu, spóźnił się do pracy pół godziny, bo musiał odwieźć żonę na badania.
Od lat starali się o dziecko, ale teraz państwo zlikwidowało dofinansowanie in vitro i musieli wziąć pożyczkę. „Będzie dziecko na kredyt, które samo siebie spłaci” – żartował czasami, choć wcale nie było mu wesoło, bo miał jeszcze kredyt we frankach.
Wjechał na trzecie piętro, otworzył swój gabinet i nawet nie zdejmując kurtki, zapadł się w fotelu. Niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi i do środka zajrzał rozczochrany i zaspany major Piórko, który miał nocny dyżur.
– Depeszki ze świata, szefie? – zapytał niepewnie. – Dać?
Naczelnik milczał, wpatrzony w obraz za oknem. Udawał, że nie słyszy, choć wiedział, że to naiwne i Piórko przecież nie zniknie. No bo kto miałby odrobić nocne depesze? Od pięciu lat tymi dwoma pytaniami zaczynał się każdy dzień. Zmieniała się tylko głowa, która co rano zaglądała do gabinetu.
– Coś pilnego? – zapytał, nie odrywając wzroku od okna.
– Nic. Nudna noc na świecie…
– Dawaj.
Piórko wsunął się cały i położył na biurku dwucentymetrowy plik dokumentów.
– To ja już idę do domu – rzucił, wychodząc, a Zbigniew kiwnął tylko głową.
Depesze ułożone były w kolejności odbioru w punkcie szyfrowym, czyli godziny przyjścia nie musiały się zgadzać z następstwem czasu wysłania. Informacje z Korei Północnej, Chin i Japonii zawsze rozpoczynały listę i sukcesywnie, wraz z obrotem Ziemi, przesuwały się przez Azję Środkową, Indie, Pakistan, Iran, Rosję, Kaukaz, Bliski Wschód aż do Afryki Zachodniej.
Teraz kapitan Błaszczyk musiał posortować te szyfrogramy według tematu, ocenić wstępnie ich znaczenie na podstawie źródła pochodzenia i nadać każdemu klauzulę pilności. Pierwszy dowiadywał się od agentów o najważniejszych problemach tego świata, grożących katastrofach, wojnach i zdradach. Wiedział o tym wszystkim jeszcze przed swoim dyrektorem, szefem AW, ministrami, premierem, prezydentem, czasami szefem NATO, a bywało, że i prezydentem USA. I właściwie decydował, czy oni powinni się dowiedzieć. Ta świadomość mile łechtała mu ego i choć na chwilę dawała złudzenie, że to on decyduje o losach Polski i świata. A bywało, że czytał depesze, które mroziły krew w żyłach, chociaż ich nadawcy czasami nie zdawali sobie sprawy, o czym tak naprawdę piszą.
Wiedział też, że najważniejsze depesze, które rzeczywiście zmieniały oblicze świata, omijały kogoś takiego jak on i z dopiskiem „natychmiast do rąk własnych” lądowały wprost z Biura Szyfrów na biurku szefa AW. Czasem z uwagą „natychmiast, ale nie w nocy”, jeśli nadawca nie był pewny, czy budzenie szefa nie obróci się kiedyś przeciwko niemu.
Wstał i odwiesił kurtkę do szafy. Wrócił na fotel. Przyciągnął do siebie plik dokumentów, położył na nim dłoń i ocenił, że sortowanie zajmie mu nie więcej niż pół godziny. Biorąc do ręki depeszę z Pjongjangu, przez interkom przypomniał sekretarce o kawie.
Po dziesięciu minutach doszedł już do depeszy z Delhi i uznał, że Piórko miał rację. Tej nocy nie wydarzyło się na świecie nic ważnego, nic takiego