Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel страница 4
– …zresztą to było lastryko-płukanka, chropawe takie, więc na tym nie widać. Widać na polerowanym – mówił, właściwie już tylko do siebie, niezrażony kamieniarz – jak u tych dwóch, u Kulasza i Spojły, i nie że ktoś puknął potem, tylko stamtąd pęknięcie idzie. To chyba by trzeba kilofem pierdyknąć, żeby taką płytę rozwalić, a jak oni z tym kilofem do środka wleźli? I po chu…lerę, jak i tak mieli zostawiać ślady? Przecież łatwiej z góry przyrżnąć…
Kolejni cikowiczanie, zwabieni białym vanem z napisem TVP Kraków, kamerą i mikrofonem, podchodzili coraz bliżej i mówili jeden przez drugiego, jedna przez drugą – jednak nic, co mogłoby trafić na wizję; były to w większości narzekania, że jest coraz gorzej i że kiedyś tak nie było, że młodzież chuligani, że w tym kraju to i żyć strach, i strach umrzeć, bo nie wiadomo, co z ciałem po śmierci będzie.
Kuba przytakiwał, udawał, że słucha, ale podniósł głowę i – znów myśląc o Gunduli Janowitz – patrzył przed siebie. Na niskie szczurzoszare marcowe niebo, na rozciągnięte pod nim szczurobure bruzdy, gdzieniegdzie z brudnymi pasmami topniejącego śniegu, i na widoczne w oddali rozłożyste drzewo. Pod drzewem stała jakaś szczurzoszczurza szarobura postać: przygarbiona, z rękami zwieszonymi wzdłuż ciała, w obdartym, jeśli można to było ocenić z takiej odległości, ubraniu. Kołysała się lekko na boki.
– …tak że jakby tefałen tu przyjechał, to mówię panu, że na klęczkach mogliby mnie prosić, a ja bym im niczego nie powiedziała, pary z ust bym nie puściła – mówiła, tarmosząc go za rękaw i potrząsając wielkimi obręczami kolczyków, brunetka w czerwonej puchowej kurtce – ale pan jest z tefałpejeden, to nie jest tak najgorzej. Więc panu powiem. Że tak się będzie działo, dopóki będą zabijać dzieci nienarodzone. Może mnie pan cytować. Może mnie pan cytować: tak się będzie działo, dopóki będą zabijać dzieci nienarodzone. To tylko chciałam powiedzieć.
– Widziałeś? – zagadał Kuba do kamerzysty, machając ręką w ogólnym kierunku drzewa – nakręciłeś?
– Drzewo? Nakręciłem.
– Nie, faceta – znów podniósł wzrok – taki dziwny facet tam stał. Albo kobieta.
– Mam tylko drzewo. Chcesz jeszcze dzwonnicę?
– To nie dzwonnica, tylko sygnaturka.
Jeszcze tylko dwie siatki z tylnego siedzenia, wygnieciona, doczytana do połowy gazeta, jeszcze dwadzieścia kroków do bramy i wreszcie Kuba mógł dotrzeć do… a nie, najpierw do męża pani Loli, który z tajemniczych przyczyn od czasu do czasu wystawał w sieni bez większego sensu, zanurzony w dziwnym letargu, jak upiór.
– O, pan… pan…
– Dobry wieczór – odmruknął mu, majtając przy skrzynce pocztowej pękiem kluczy.
– …Tomek!
– Jakub.
– Właśnie, pan Jakub, dobrze, że pana widzę, panie, bo tu nie wiem, czy pan wie – zapalił się nagle, znajdując w sobie rzadką żarliwość – tu szczur, dziś, panie, normalnie szczur, to na pewno, tego, wie pan, od tego tam, kaleki, brudasa jednego, z sutereny, ale to jest porządny dom, ja się nie mogę denerwować, panie, bo mam wieńcówkę, ale my tu nie damy…
– Oczywiście, że nie damy – przytaknął Kuba, stawiając stopę na pierwszym stopniu schodów.
– Właśnie, nie damy! Panie, szczur, normalnie wyszedł, z dziury, ja panu pokażę!
– Nie, dziękuję, późno jest. Może innym razem.
Ale Edmund Tubicz nie dawał za wygraną; raz rozpędzony, leciał przez zdania jak armatnia kula:
– Ja panu pokażę, to od tego tam szmondaka, a to jest dom porządny, my jesteśmy, panie, ludzie szanowani, ja mam żonę, ja mam działkę, ja mam słoiki! Tak, panie, być nie może, że w biały dzień, panie, szczur… – nawet w nikłym świetle sieni widać było, jak, podekscytowany, pluł drobnymi strzępkami gęstej, białej śliny – że szczur, panie, wychodzi i idzie. Z dziury! Z dziury!
Po czym, zdawszy sobie najwyraźniej sprawę, że Kuba jest już w połowie schodów, a myślami znacznie dalej, pan Tubicz zapadł z powrotem we właściwy sobie wieczorny letarg; postał na parterze jeszcze z kwadrans, wyszedł na podwórko, rozejrzał się po obłażących z tynku murach, sięgnął w stare, pamiętające jeszcze może Franciszka Józefa pęknięcie, z którego po cichutku wydobył ukrytą tam zawczasu małpkę, przełknął dwa łyki, zapalił papierosa dla stłumienia zapachu, po czym wreszcie ruszył w górę, przystając ze zmęczenia co parę stopni.
Niedobrze. Najpierw było słychać skrobanie, z początku wściekłe, jak zawsze, potem sumienne, metodyczne.
– Wlepka? – zapytał Tomek, kiedy Kuba stanął w progu i ułożył torby na podłodze.
– Mhm.
– „Zakaz pedałowania”?
– Nie. Dziś w menu „Chłopak dziewczyna normalna rodzina”.
– Eeee – Tomek wzruszył ramionami – skąd ona w ogóle ma wiedzieć, jak wygląda normalna rodzina, bo przecież nie z domu? Jaki to jest wzorzec, ci Koszakowie? Z serialu chyba? Z jakichś filmów, nie wiem, przyrodniczych może, gdzie Krystyna Czubówna czyta, że samica wysiaduje jaja, a samiec w tym czasie…
Przyglądał się uważnie Kubie. Niedobrze, poruszył nozdrzami. Wyczuł. Zawsze wyczuwa. Nic jednak nie powiedział, może był zbyt zmęczony, żeby jeszcze zbierać teraz siły na wymówki. Podszedł do stołu, na którym leżała poczta, i zaczął ją machinalnie dzielić: to dla jednego, to dla drugiego. Rachunki on, grubsze, bąbelkowe koperty z jakimiś książkami do doktoratu dla Tomka. Nawet nie otworzył.
– Przyszły ci tu… różne. Książki.
– Tak, tak, widziałem. – Ruszył do przedpokoju po torby, wymijając Kubę.
– Popisałeś dzisiaj?
– Troszkę. Poczytałem, popisałem. Wierz mi, nie zazdrościsz. Kupiłeś pomidory w puszkach na szakszukę?
– Kupiłem, całą zgrzewkę. Czemu nie zazdroszczę? Ja w tym czasie kręciłem kamieniarza w Cikowicach.
Tomek, który zdążył przynieść torby i teraz je rozpakowywał, zatrzymał się nagle w pół gestu z dwoma jogurtami w obu dłoniach.
– A Janowitz?
– Dupa, nie Janowitz, rozwalone groby w Cikowicach. Sensacja stulecia, milion razy ważniejsza niż jakaś tam wizyta światowej klasy emerytowanego sopranu lirycznego w Krakowie.
Złość słabła, jakby odlepiała się od Kuby kawałkami, pecynkami, spadała na podłogę i stopniowo znikała. Ale ten splot: stracona rozmowa z Janowitz,