Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel страница 6
– Nie masz jeszcze siedemdziesiątki, żeby oni wszyscy mieli dziewięćdziesiątkę i właśnie ci wymierali.
Przytaknęła.
– Nie mam. Ale oni nie wymierają. Oni leniwieją.
Podniósł głowę; za oknem rozsnuł się drobny, siekący deszczyk wczesnowiosenny. Fasady kościoła prawie nie było widać w tej szarości marcowej, w tych pomyjach po ubiegłym roku. Elżunia podciągnęła nieco wyżej kocyk, przez co wyglądała teraz jak rekonwalescentka w alpejskim sanatorium dla gruźlików.
– Widziałam ślady. Na drzwiach. Że znowu mieliście te naklejki.
– Wlepki, tak.
– I podejrzewacie tamtą dziewczynkę?
– Dziewczynkę – wycedził przez zęby – podejrzewacie – wycedził raz jeszcze. – Niczego nie podejrzewamy, tylko widzieliśmy ją przecież.
– Tak?
– No tak, tak. – Tu wstał i zaczął deklamować: – Nowa superbohaterka, Koszakówna! Ze wszystkich pomst i wendett, które może wywrzeć na całym świecie za wszelkie swoje krzywdy prawdziwe i zmyślone, wybiera wendettę najkrwawszą: wlepki! Skierowaną przeciw najniebezpieczniejszym potworom: gejom. Na potęgę posępnego… posępnego czego? Co by pasowało?
– To ma być epos?
– Nie no, wstęp do kreskówki. W He-Manie było o potędze posępnego czerepu, a tutaj to nie wiem. Epos brzmiałby inaczej. Heksametrem. „Gniew, bogini, opiewaj gówniary, córki Koszaków… zgubę niosący i klęski… ta da da… nieprzeliczone pedałom…”
– Co tyle nalepek…
– Co tyle wlepek… kąśliwych… – liczył przez chwilę akcenty – „…Co tyle wlepek kąśliwych na wrotach im przykleiła oraz słów uznawanych powszechnie za obelżywe…”.
– Że przyklejała słowa?
– Nie, nie, czekaj! „Oraz słów uznawanych powszechnie za obelżywe, pisała długie wiązanki tuż ponad linią lamperii”.
– A pisała?
– Raz czy dwa razy. Głównie wlepki, bo to szybciej. Drukuje je prawem wilka w kiosku dwie przecznice dalej, na papierze klejącym A4, pewnie za własne kieszonkowe, składane na ołtarzu ojczyzny.
– Sama wymyśla?
– Gdzie tam, skądś ściąga. – I owszem, nie mylił się: z często kasowanych profilów na fejsie, z zamkniętych forów brygad i organizacji; paleta była raczej skromna, tak zwane barwy patriotyczne: czarna, biała i czerwona, do tego rozmaite zawołania częstochowskie, zarówno pod względem katolickiej treści, jak i dokładności rymu, na przykład: „CHŁOPAK DZIEWCZYNA NORMALNA RODZINA”, „PIERDOLONE LESBY GEJE, CAŁA POLSKA Z WAS SIĘ ŚMIEJE”. – Te… te… – szukał słowa – perły twórczości zdrowego jądra narodu.
– Mnie tam jej żal.
Tomek wstał, przesadnie wzruszył ramionami i poszedł wyczyścić z resztek blaszkę po tiramisu. Spór o Kamilę nie był niczym nowym, raczej powracającym refrenem ich przyjaźni. Trwało to przynajmniej z rok, odkąd Koszakowa zaprowadziła córkę do przychodni z jakimś problemem (objętym tajemnicą lekarską, więc Tomek nie wiedział jakim, ale w każdym razie z niczym poważnym) i Elżunia zapałała do niej nie do końca zrozumiałą sympatią, na którą składało się kilka różnych kwestii. To, że Kamila faktycznie była dziewczynką niegłupią, że dorastała w na pierwszy rzut oka toksycznej rodzinie (co w Elżuni od razu wzbudzało poczucie solidarności), i wreszcie, że – jak widać było z karty pacjenta – mieszkała w domu, do którego niewiele wcześniej sprowadzili się najbliżsi przyjaciele pani doktor. Choć rewelacja ta wcale nie została przyjęta z entuzjazmem ani przez Koszak matkę, ani przez Koszak córkę. I tak trwało to dziwną siłą rozpędu przez kolejne miesiące, w których Elżunia stopniowo zapoznawała się z Kamilą, nawiązywała więź, budowała bliskość, co oczywiście prowadziło do licznych żartów, że zachowuje się jak rasowy pedofil. Wprawdzie po tylu latach zwierzeń wszyscy troje znali na pamięć swoje fetysze i wiedzieli, że czternastolatka o brzoskwiniowej cerze nijak się ma do pięćdziesięcioparoletnich mężczyzn z lekkim brzuszkiem i sentymentem do Coltrane’a, w których pani doktor zazwyczaj celowała, więc dla wszystkich było jasne, że nie ma w tym podtekstu seksualnego, ale intensywność tej jej relacji z Kamilą była osobliwa.
– Nie obraź się, Elżuniu – powiedział Tomek, oblizując palec, którym z blachy wybrał ostatnie kleksy kremu – ale moim zdaniem to jest wyparty instynkt macierzyński.
– E tam. Bo wam to się wydaje, że jak kobieta jest po trzydziestce, to zegar biologiczny tyka, rany boskie, hormony szaleją i baba szaleje z nimi…
– „Wam gejom”?
– Wam facetom, wszystkim. A to jest normalny odruch, pomóc komuś, kto sobie nie radzi. I to, czy jest dzieckiem, czy nie jest, ma znaczenie o tyle, że dzieci zasadniczo nie radzą sobie bardziej niż nie-dzieci. Zresztą Kamila ma czternaście lat i nie powiedziałabym, że to dziecko.
Tomek wzruszył ramionami.
– „Kamila”.
– No, Kamila, tak ma na imię. Nie wiedziałeś?
– Zrobić kawy? Niby wiedziałem, ale i tak tego imienia nie używamy. A z pewnością nie zapamiętałem go tak szybko jak ty.
– Nawyk pamiętania imion z przychodni. Kawy? Maleńkie espresso, bez mleka, bez cukru, bez niczego. To jak o niej mówicie?
Tomek uśmiechnął się pod nosem, wygrzebując kapsułkę z pudełka:
– Normalnie to „gówniara”, a jak jesteśmy w wyjątkowo dobrym humorze, to Koszakówna. – Elżunia nie skomentowała, ale zademonstrowała swój stosunek całą postawą, począwszy od cienkich różowych skarpetek w banany wystających spod koca, po kolce fryzury na czubku głowy. – Skąd zresztą wiesz, czy ona sobie nie radzi?
– Tomeczku, może ty już się zajmij tą kawą, a nie psychologizuj.
– Ale ja poważnie pytam.
– A ja ci poważnie odpowiadam. Ty byś sobie radził? Z taką matką, z takim ojcem?
– Och – machnął ogólnie w przestrzeń – bez przesady, że to taka patologia.
– Nie w sensie, że piją i biją, ale przecież oni są cały czas wściekli. Na siebie, na nią, na świat dookoła.
– To się nazywa u nich miłość chrześcijańska. Agape. Masz.
– Dziękuję. Wiesz co, jednak odrobinę cukru jakbyś mi mógł… o, tak. Ja po prostu uważam, że moglibyście jej poświęcić trochę czasu…
Tomek usiadł, zarzucając teatralnie nogę na nogę.
– Koniecznie.