Białe morze. Roy Jacobsen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Białe morze - Roy Jacobsen страница 7
Następny był na cyplu, tam skąd patrzyła na ruchome szkiery. Jego też nakryła żaglem. Trzeci leżał dokładnie na południe od haka, którego używała do przywiązywania sieci. Po zabezpieczeniu go żaglem i kamieniami poszła dalej, mijając sieci i nie spoglądając na morze, a czwartego znalazła przy Szopie Szwedów. W szkolnych czasach czytała o misjach i marzyła o ratowaniu ludzi, a teraz ratowała trupy, powłoki opróżnione z treści przez robactwo i ptaki. Zastanawiała się, skąd się tu wzięły, i doszła do wniosku, że musiała nastąpić jakaś katastrofa – tamtego dnia, kiedy stała w izdebce dziadka z uszami wypełnionymi dźwiękiem, jakiego nigdy wcześniej nie słyszała, dźwiękiem, który budził w niej obcy lęk, ponieważ mimo wszystko wiedziała, co oznacza.
Poszła do szopy na łodzie i spuściła krypę na wodę, pozbierała szczątki do niewodu i zaciągnęła do kei, dźwigiem wyjęła je z wody wśród orkanu ptaków i zawlokła do nowej przystani, tam przykryła je starymi konopnymi sieciami, zadając sobie pytanie, co będzie, jeśli nastanie długotrwała odwilż, i co zrobi, jeśli znajdzie kobietę.
Wróciła do domu, ale znów unikała kuchni, wydobyła kraga, stary karabin ojca, a z łóżka dziadka zdjęła jedną derkę. Ułożyła się na niej na śniegu przed domem i wycelowała w łupkowy dach nowej przystani, aż czarny od ptaków, oddawała jeden strzał za drugim, potem przeładowała broń i wymierzyła w białogłowego olbrzyma, który siedział na kalenicy. Czarne skrzydło wzbiło się w powietrze i zniknęło. Rój mew, kruków i wron wzleciał pod szare niebo, gwałtownie zawrócił i znowu zanurkował. Ingrid ponownie załadowała i strzeliła. Również jeden z mniejszych orłów wyprostował skrzydło w powietrzu i jeszcze dwa kruki oraz jedna mewa siodłata; Ingrid uświadomiła sobie, że wieje z zachodu, więc huk wystrzałów może dotrzeć aż do wioski, a poza tym zniszczyła kosztowny łupkowy dach, ale strzelała dalej, aż skończyła jej się amunicja, dopiero wtedy wstała i wytrzepała derkę ze śniegu.
Kiedy weszła do kuchni, on stał nagi na chudych, niepewnych nogach, opierał się o krawędź stołu ręką, u której brakowało jedynie paznokci, tę drugą ukrywał za plecami niczym wstydliwe piętno, i patrzył na Ingrid z przerażeniem.
Pokazała mu karabin, odstawiła do kąta i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że twarz ma nadal osłoniętą chustkami; zerwała je prędko i powiedziała mu, żeby usiadł, bo chce obejrzeć jego poparzoną dłoń.
Wyglądało na to, że nie zrozumiał.
Pchnęła go na ławę i chwyciła rękę, która nie wyglądała jak dłoń, tylko jak czarna stopa z pięcioma krótkimi palcami bez paznokci. Szmatą zgarnęła z derki zwęglone szczątki i wrzuciła wszystko do ognia, przyniosła maść i gazę, nasmarowała rękę i obwiązała, drugą też, on zaś przez ten czas płakał bezgłośnie, wpatrzony w okno.
Powiedziała, że jeśli za bardzo się nie myli, to nadciągnie wiatr ze wschodu, będzie więc mogła popłynąć do wsi, dowiedzieć się, co się stało, sprowadzić pomoc… On powtarzał to obce słowo niczym echo poranka, a jej wydało się teraz, że brzmi to jak „mama”.
Pochwyciła jego spojrzenie, pokazała na siebie i powiedziała: „Ingrid”. Kiwnął głową i popatrzył na zabandażowaną dłoń. Zaczekała, aż znów podniesie głowę, wtedy pokazała na niego i spytała, jak mu na imię. Przyłożył biały tłumoczek do piersi i rzekł: „Aleksander”. Ingrid powtórzyła: „Aleksander”, uśmiechnęła się i jeszcze raz powiedziała: „Ingrid”, „Ingrid i Aleksander”, jakby chciała potwierdzić coś niezaprzeczalnego, potem wstała, rozpuściła w gorącej wodzie galaretkę porzeczkową i postawiła przed nim kubek. Patrzyła, jak mężczyzna z trudem chwyta go w dwa kikuty, pije i wyciera usta bandażem, i jak jeszcze raz powtarza: „Ingrid” z wielką powagą, a także to słowo, które w jej przekonaniu musiało znaczyć „mama”.
„Aleksander”, powiedziała Ingrid.
Oznajmiła też, że obie jego ręce wydobrzeją, że będzie mógł je wykorzystywać, przynajmniej do niektórych rzeczy.
Nic nie rozumiejąc, rozejrzał się dookoła.
Powtórzyła. Kiwnął głową, wpatrzony w szybę przypominającą cienką warstwę lodu. Ingrid ugotowała więcej ryby z ziemniakami i nakarmiła go, kiedy pokazał, że nie jest w stanie utrzymać łyżki. Sama też zjadła, potem wyjęła młynek do kawy, umieściła go między kolanami i po raz pierwszy zobaczyła na tej pięknej twarzy cień uśmiechu – przywołany zapachem cennej kawy w kuchni i odgłosem młynka. Ingrid nigdy nie widziała bielszych zębów. Przypomniał jej się mundur, który Aleksander miał wciągnięty na łachmany, zaczęła mu zadawać kolejne pytania, których nie rozumiał.
Nagabywała go, chcąc zmusić, żeby się odezwał. Wymamrotał kilka słów, nie brzmiały jak niemieckie. Spytała, skąd pochodzi i ile ma lat. W odpowiedzi usłyszała inne słowa, które również się powtarzały, zdecydowała więc, że muszą znaczyć: „nie rozumiem”.
To, że nosił niemiecki mundur, mogło mieć wiele przyczyn. Na przykład jakich?
Wstała, wsypała kawę do dzbanka, zaczekała, aż fusy uniosą się niczym bańka gazu nad czarnym bagniskiem, a kiedy bańka pękła, dwa razy stuknęła mocno dzbankiem o fajerkę i nalała do dwóch kubków, ale jednego wcale nie postawiła przed nim. Własny podniosła do ust, napiła się, a z Aleksandra nie spuszczała wzroku, kiedy pytała, czy chciałby kawy, i słuchała odpowiedzi.
– Da, spasiba.
Chwyciła kubek i jeszcze raz spytała, czy chce kawy; sprawiał wrażenie zirytowanego i udręczonego, kiedy powtarzał te same dwa słowa i dodawał jeszcze jakieś zdanie, które również nie brzmiało z niemiecka.
Przysunęła mu kubek.
Położył białe tłumoczki na stole, żeby go chwycić – i przewrócił kubek. Ingrid przeprosiła, wytarła i jeszcze raz nalała mu kawy, potem wsunęła się na ławę za jego plecy, tak że musiał się o nią oprzeć, i wtedy przyłożyła mu kubek do ust. Odwrócił głowę, patrząc na nią ze zdumieniem. Siorbiąc, wciągnął kilka kropli, a ona czuła ciężar ciała mężczyzny i ani odrobiny tego straszliwego smrodu. Siedzieli tak, wsłuchani w swoje nierówne oddechy, jakby do tej pory nie była kobietą, i po raz pierwszy pozwoliła, by dotarła do niej przytłaczająca świadomość, że istnieje też inna wyspa.
8
Nadciągnął wiatr ze wschodu, rozpogodziło się. Ale Ingrid nie popłynęła do wsi. Obeszła wyspę z nożem fińskim i ze starymi żaglami ojca, kierując się stadami ptaków, i znalazła kolejne bezimienne tłumoki, zmaltretowane, oślizgłe worki, mieszczące kiedyś w sobie życie i namiętność, z kobaltowoniebieskim szlamem w szeroko otwartych oczodołach wielkości zaciśniętych pięści, gąbczaste ciasto o barwie drożdży i kości zzieleniałe od morza i soli, zgniłe mięso, algi i śluzice.
Przykryła zwłoki, obłożyła płótno kamieniami, wyprawiła się w daleką drogę na północ po krypę, zaciągnęła je do nowej przystani i wydźwignęła z wody, nie