Sobotwór. Tess Gerritsen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sobotwór - Tess Gerritsen страница 17
Przestań ćwiczyć kung-fu, żeby się wydostać, dobrze?
Zrzuciła przy drzwiach buty, cisnęła torebkę i klucze na blat w kuchni, a garsonkę na krzesło w jadalni. Dwa dni temu jej mąż, Gabriel, wyjechał do Montany jako członek ekipy FBI, prowadzącej śledztwo w sprawie nielegalnego składu broni. Teraz w mieszkaniu zapanowywała znów przyjemna anarchia, jak w czasach przed ich ślubem. Zanim Gabriel się do niej przeniósł i zaczął zaprowadzać coś w rodzaju dyscypliny. Tylko były komandos ustawi ci garnki i patelnie według wielkości.
W sypialni dostrzegła nagle swoje odbicie w lustrze. Z trudem siebie rozpoznawała. Miała rumiane policzki i wygięte plecy, a spod elastycznych ciążowych spodni sterczał jej wydatny brzuch. Kiedy ja zniknęłam? – pomyślała. Czy nadal tu jestem, ukryta gdzieś w tym zniekształconym ciele? Przyglądała się obcemu odbiciu w lustrze, przypominając sobie, jak płaski miała kiedyś brzuch. Nie podobała jej się zaokrąglona twarz i zaróżowione jak u dziecka policzki. Gabriel nazywał to „rumieńcem macierzyństwa”, próbując przekonać żonę, że nie wygląda wcale jak wieloryb ze lśniącym nosem. Ta kobieta nie jest naprawdę mną, pomyślała. To nie policjantka, która wyważa kopniakiem drzwi i obezwładnia przestępców.
Położyła się na plecach na łóżku i rozpostarła ręce na materacu, jak ptak skrzydła w locie. Czuła na pościeli zapach Gabriela. Będzie mi ciebie brak tej nocy, pomyślała. Małżeństwo nie tak powinno wyglądać. Dwie kariery, dwoje ludzi ogarniętych obsesją pracy. Gabriel w drodze, a ona sama w tym mieszkaniu. Ale wiedziała od początku, że nie będzie łatwo. Że bardzo wiele będzie takich nocy jak ta, gdy jego lub jej praca ich rozdzieli. Znów miała ochotę do niego zadzwonić, lecz tego ranka rozmawiali już dwa razy i wydawała na telefon fortunę.
A niech tam.
Odwróciła się na bok, zwlokła z łóżka i miała właśnie sięgnąć po stojący na nocnej szafce telefon, gdy nagle zadzwonił. Zaskoczona spojrzała na odczyt numeru na wyświetlaczu. To nie był Gabriel.
Podniosła słuchawkę.
– Halo?
– Detektyw Rizzoli? – spytał męski głos.
– Tak, to ja.
– Przepraszam, że dzwonię o tej porze. Dopiero dziś wieczorem wróciłem do miasta i…
– Kto mówi?
– Detektyw Ballard, z komisariatu w Newton. O ile wiem, prowadzi pani śledztwo w sprawie kobiety zastrzelonej wczoraj w Brookline. Anny Jessop.
– Owszem.
– W zeszłym roku zetknąłem się tutaj z kimś o tym nazwisku. Nie wiem, czy to ta sama osoba, ale…
– Jest pan z policji w Newton?
– Tak.
– Potrafiłby pan zidentyfikować panią Jessop? Gdyby zobaczył pan zwłoki?
Zaległa cisza.
– To chyba konieczne. Muszę mieć pewność, że to ona – odparł.
– A jeśli rzeczywiście?
– Wtedy będę wiedział, kto ją zabił.
* * *
Zanim jeszcze detektyw Rick Ballard wyciągnął swoją legitymację, Rizzoli domyśliła się już, że to policjant. Gdy weszła do holu recepcyjnego Urzędu Lekarza Sądowego, natychmiast się podniósł, stając jakby na baczność. Miał kryształowo niebieskie oczy, przystrzyżone w tradycyjny sposób brązowe włosy i wyprasowaną nieskazitelnie koszulę. Upodabniało go do Gabriela opanowanie i zdecydowane spojrzenie, które zdawało się mówić: W razie czego możesz na mnie liczyć. Przez moment żałowała, że nie jest szczupła i atrakcyjna. Gdy podali sobie dłonie i pokazał jej legitymację, czuła, jak się w nią wpatruje.
Typowy policjant, pomyślała.
– Jest pan gotowy? – spytała. Gdy skinął głową, spojrzała na recepcjonistkę. – Czy doktor Bristol jest na dole?
– Kończy właśnie sekcję. Powiedział, że może pani zejść.
Zjechali windą do piwnicy i weszli do przedsionka prosektorium, gdzie w szafkach były zapasy osłon na buty, masek i papierowych czepków. Przez wielką szybę widzieli salę, w której doktor Bristol i Yoshima robili sekcję chudego, siwego mężczyzny. Bristol zauważył ich i przywitał gestem ręki.
– Jeszcze dziesięć minut! – krzyknął.
Rizzoli skinęła głową.
– Zaczekamy.
Bristol zrobił właśnie nacięcie głowy i ściągał teraz skórę z czaszki.
– Nie znoszę tego momentu – powiedziała Rizzoli – kiedy dobierają się do twarzy. Resztę jakoś wytrzymuję.
Ballard milczał. Spojrzała na niego i zobaczyła, że stoi wyprostowany, z kamiennym obliczem. Ponieważ nie pracował w wydziale zabójstw, zapewne rzadko bywał w prosektorium i to, co działo się teraz za szybą, musiało nim wstrząsnąć. Pamiętała swoją pierwszą wizytę w tym miejscu, gdy była jeszcze w szkole policyjnej. Przyszła z grupą kolegów, jako jedyna kobieta w gronie sześciu krzepkich chłopaków, którzy górowali nad nią wzrostem. Wszyscy spodziewali się, że to ona nie wytrzyma i ucieknie z prosektorium. Stała jednak na samym środku i oglądała całą sekcję bez jednego mrugnięcia. To jeden z mężczyzn, najbardziej barczysty, zbladł nagle i osunął się na stojące w pobliżu krzesło. Zastanawiała się, czy Ballard nie zareaguje podobnie. W świetle jarzeniówek jego twarz wyglądała chorobliwie blado.
Yoshima zaczął przepiłowywać czaszkę. Zgrzyt metalu o kość był już dla Ballarda nie do zniesienia. Odwrócił się od szyby, koncentrując wzrok na stojących na półce pudełkach z rękawiczkami różnych rozmiarów. Rizzoli zrobiło się go trochę żal. To musiało być upokarzające, gdy młoda policjantka widziała, jak takiemu twardemu facetowi jak Ballard miękną kolana.
Podsunęła mu stołek, a sobie przyciągnęła drugi i siadła z westchnieniem.
– Teraz nie mogę długo stać.
Ballard również usiadł, czując wyraźną ulgę, że może odwrócić uwagę od świszczącej piły.
– To pani pierwsze? – spytał, wskazując na jej brzuch.
– Tak.
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Nie wiem. Będziemy szczęśliwi bez względu na płeć.
– Tak samo mówiłem, gdy urodziła się moja córka.