Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyszło nam tu żyć - Jelena Kostiuczenko страница 4
Wkrótce potem nastąpiła w Czeczenii fala aresztowań homoseksualistów. Jak do tego doszło? W naszej republice panuje obsesja, już sam nie wiem, jak to inaczej nazwać: zakazano pić wódki. Alkoholu praktycznie nie można kupić – są dwa, trzy miejsca, gdzie być może coś dostaniesz, ale tylko w określonych godzinach. Wszyscy przeszli na tabletki – „liryki”, czyli leki psychotropowe. Wielu się uzależniło. W końcu jednego z naszych zatrzymali z powodu tych pigułek. Zabrali mu telefon, a tam, proszę bardzo – Hornet[3]. Znaleźli zdjęcia. I tak, po łańcuszku, odszukali nas wszystkich. Taka straszna bieda z nieszczęśliwego przypadku.
W miejscowości Cocyn-Jurt trzymali ludzi w starym pułku [to budynek na ulicy Kadyrowa, w pobliżu mostu samochodowego nad rzeką Chułchułau]. Wiem to na pewno. Mój krewny tam pracuje. Oczywiście nie miał o mnie pojęcia. Po prostu zadzwonił do mnie i mówi: „Ty sobie nawet nie wyobrażasz, ilu mamy gejów w Czeczenii!”. Odpowiedziałem: „Geje? Ale jacy geje? W Czeczenii? O czym ty mówisz”. On na to: „Dwieście osób do nas przywieźli. Jest wśród nich nawet taki a taki” – i podaje nazwisko lokalnego celebryty. „Nie może być!” – dziwię się. „No mówię ci. Kazali nam wszystkich wyłapać”. „Ale po co?” – pytam. „Żeby ich zhańbić. Wzywamy potem krewnych, włączamy kamerę i zaczyna się: »Wasz człowiek jest właśnie taki, zróbcie coś z tym albo my to zrobimy. Zabijecie go sami albo my to zrobimy, decyzja należy do was«”. Nagrywa się po to, by został dowód.
Złapali wtedy człowieka, którego znałem. Pozwolono mu wrócić do domu. Następnego dnia był już martwy. Znam imiona zabitych przez krewnych. Był jeszcze jeden chłopak, z Polski czy z Niemiec, mógł swobodnie podróżować, to przyjeżdżał, to wracał. Pozytywny człowiek. Kiedy znowu do nas przyjechał, też go zgarnęli. Trzymali czterdzieści dni. Kiedy wyszedł, nogi miał całe czarne od siniaków.
Dlaczego zdecydowałem się uciec z Czeczenii? Zadzwoniła moja dawna sąsiadka: „Wojskowi cię szukali!”. Okłamała ich, że nie ma pojęcia, dokąd się przeprowadziliśmy. Tego samego dnia zabrali mojego znajomego. Zaraz potem wypuścili – okazało się, że nie jego szukają. Usłyszał, jak rozmawiali między sobą, kto następny w kolejce. I padło moje imię. Zadzwonił do mnie, jak tylko wyszedł: „Chowaj się, zniknij, idą po ciebie…”.
Przeraziłem się, zacząłem biegać po znajomych, pytałem, co robić, miotałem się. Nikomu nie wierzyłem. Aż jeden przyjaciel przekonał mnie, że jest takie jedno miejsce, gdzie mogą mi pomóc [infolinia Rosyjskiej Sieci LGBT]. Słyszałem o tym też od innych ludzi, ale bałem się zaufać. Wszyscy są przekupni, a ja mam rodzinę. Muszę żyć – nie ze względu na siebie, ale dzieci, nie mogę ryzykować. W końcu jednak posłuchałem, zaufałem przyjacielowi i tak oto znalazłem się tutaj. Moi rodzice nie wiedzą, gdzie przebywam. Nawet żonie nie powiedziałem. Okłamałem ją, że znajomy zaoferował mi pracę. Powiedziała mi: „Jeśli będzie ci tam tak dobrze, jak mówisz, jedź”.
Dopiero zaczynam odzyskiwać jako taką równowagę, łykam proszki przeciwbólowe i inne pigułki. Bili mnie, ale Bóg z nimi, i tak nic nie powiedziałem. Duchowo… Duchowo oni mnie tam zabili. Powiesiłbym się, ale to grzech. Śpię i się wzdrygam ze strachu. Wychodzę na ulicę i ciągle mi się wydaje, że idą za mną. Boję się dzwonka telefonu. Samochód się zatrzymuje, a ja uciekam jak najdalej. Nie chcę mieszkać nawet w ogromnej Moskwie. Bo oni są wszędzie.
Nie ma dla mnie drogi powrotnej. Wyjeżdżam w nieznanym kierunku i sam nie wiem, co dalej ze mną będzie. Wiem jedno: jeśli się już przeprowadzę, jakoś urządzę, zabiorę do siebie rodzinę. I moje dzieci, a nawet moje wnuki nigdy nie pojadą do Czeczenii. Nie puszczę ich tam, póki będę żył. Tak się o nich boję.
Dzieci są do mnie bardzo przywiązane. Córeczka nie zaśnie, jeśli nie ma mnie w pobliżu. Ona za mną płacze, rozumie pani? A ja nie mogę wrócić do domu.
I za co to wszystko? Chcę spokojnie żyć, jak inni ludzie. Pracować. Jeść, pić. Płacić podatki. Nikogo nie skrzywdziłem. Nikogo o nic nie prosiłem. Całe życie ciężko pracuję, są ze mnie same korzyści. To nie moja wina, że jestem gejem. Nie organizuję parad, nie drażnię tych, którzy sobie tego nie życzą. Nie należy się z tym afiszować. Ale jeśli ktoś już się taki urodził, sądzę, że nie powinno się go zabijać, tylko mu jakoś pomóc. Umieścić w szpitalu. Może jest na to jakieś lekarstwo. Albo po prostu – zaakceptować.
27 maja 2009
Czyli dwadzieścia cztery godziny na komisariacie milicji.
Komisariat Wydziału Spraw Wewnętrznych, dokąd trafiłam na praktykę jako stażystka kryminalistyki, mieści się w typowym dwupiętrowym budynku w oddalonej dzielnicy Moskwy (to praktycznie już podmoskowje). Na parterze jest dyżurka, gdzie odbiera się telefony, pokój GSR, czyli grupy szybkiego reagowania, gabinety przesłuchań. Na pierwszym piętrze znajduje się najtajniejsza część wydziału: biuro oficerów operacyjnych, a także archiwum i kryminalistycy. Na drugim są gabinety dochodzeniówki.
O dziewiątej rano zaczyna się odprawa. Oficer dyżurny sprawdza broń i jej stan w obecności szefa wydziału. Odnoszę wrażenie, że ten drugi jest tu jedynie figurantem. Zaraz udaje się do swojego gabinetu i więcej już się nie pojawia. A zaspany patrol wyjeżdża na wyznaczony teren.
Nie mogę z nimi pojechać.
– Mają swoją specyfikę pracy.
SPP, czyli Służba Patrolowo-Posterunkowa, zbiera haracz od przyjezdnych, wymusza łapówki, fałszuje protokoły. Mogą z nimi jeździć wyłącznie zaufani stażyści.
Dyżurka to centrum każdego komisariatu. Mieści się w dużym pokoju z okratowanym oknem na pół ściany. Oprócz tego w budynku jest także niewielka kuchnia (w niej lodówka, stół, mikrofala), mały pokój z dwiema kanapami – tam dyżurni odsypiają na zmianę – oraz zbrojownia. W dyżurce bez przerwy dzwonią telefony, wisi papierosowy dym i ciągle słychać krzyki. Akurat wydziera się Sasza, ma dziś dyżur. Rano, aż do pierwszego piwa, wszystko go wkurza.
Saszę uważa się tu za nieudacznika. Kiedyś służył w specnazie GRU, a potem znalazł się w milicji. Na dodatek Sasza jest fanem Władcy pierścieni. Lubi dyskutować o nieuchronnym zwycięstwie dobra nad złem. Co jednak nie przeszkadza mu spokojnie patrzeć, jak biją „jeńców”.
„Jeńcami” nazywają zatrzymanych.
Przychodzą wezwania, dyżurni wywołują przez głośniki tych, którzy mają się szykować „na wyjazd”: dochodzeniówkę, operacyjnych, czasem kryminalistyków. Wyjeżdżający pyta:
– Jasne przestępstwo?
– Ciemne.
– No to dzięki za wisielca.
„Jasne” przestępstwa są wtedy, gdy poszkodowany widział sprawcę. „Ciemne” – gdy nie ma świadków. „Wisielec” to nierozwiązana sprawa.
Milicjanci mówią o sobie „współpracownicy”. Współpracownik dla współpracownika zrobi wszystko: zasłoni przed kulą, wybieli przed szefostwem, podpisze fałszywy protokół, pomoże załatwić studia synowi.
Świat