Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyszło nam tu żyć - Jelena Kostiuczenko страница 7
– A w styczniu zabili Markiełowa[6] – odparowuje śledcza. – Pracujemy czy pierdzielimy?
– Nie mogę mówić – zaczyna nieoczekiwanie słabym głosem „złoczyńca”.
– Odmawiamy, znaczy się?
– Nie. Dajcie mi wody.
Duszkiem wypija pół litra bonaquy.
– Ile nie piłeś? – pyta adwokat.
Okazuje się, że „złoczyńca” nie pił, nie jadł, nie korzystał z toalety, od kiedy go tu przywieziono, czyli od czternastej.
– Ochujeliście? – interesuje się spokojnie adwokat. – A jak coś mu pęknie?
Eskortujemy chłopaka do toalety. Nalewamy jeszcze wody do butelki. Mam w kieszeni ciastko, daję „złoczyńcy” w drodze powrotnej. Łapczywie zjada, oblizuje dłonie. Żenia jest w szoku:
– Pojebało cię, stażystko?
Wzywamy świadków na konfrontację. Śledcza klnie, ich zeznania są dosłownie takie same. Poprawia.
Świadkowie opuszczają wzrok i odpowiadają długo i mętnie na pytania. Teraz zeznania się nie zgadzają. Adwokat się ożywia:
– Widziałeś, jak się odbywał zakup kontrolowany? Na własne oczy widziałeś?
– Nie – cicho przyznaje świadek. – Nie widziałem.
– Nie widział!
– Co, co? – pyta ponownie śledcza i patrzy wprost na swojego stałego świadka. Tamten mamrocze coś niezrozumiałego.
– Nie widział. Przecież powiedział, że nie widział.
– Jak nie widział, jeśli widział? Po prostu wszyscy jesteśmy już zmęczeni. – Odczytuje zeznania spisane jak przez kalkę. – Potwierdzasz?
– Potwierdzam.
Eskortujemy „złoczyńcę” z powrotem do aresztu.
W dyżurce poprawiają statystyki dnia przed wysłaniem do okręgu, dopisują protokoły.
– Sań, daj mi świadków – prosi drugi dyżurny, Dima.
Z notesu z nazwiskami przepisują dane do raportów oględzin. W sądzie te martwe dusze potwierdzą potrzebną wersję śledztwa.
– A ten twój narkos ma rodzinę?
– Matkę, zdaje się.
– Przesłuchano go już? To zadzwoń do niej.
Dzwoni:
– Pani syn jest u nas. Zatrzymany. Może pani podejść, tylko szybko, bo już niedługo go zabierają.
I z miejsca wypełnia dokument: „W związku z brakiem krewnych w Moskwie zapewnienie zatrzymanemu bielizny i ubrań na zmianę odpowiednich do pory roku nie jest możliwe”.
– Przedzwońmy do matki – proponuję. – Powiemy, by przyniosła ciuchy na zmianę.
Milicjanci się śmieją.
– To standardowa procedura, stażystko – mówi porucznik Dima. Wypełnia się dla wszystkich. Półszeptem dodaje: – Nie myśl o tym, nawet się nie zastanawiaj. Bo zwariujesz.
Po kwadransie przybiegła matka. Konwojujemy ją do pokoju spotkań z rodziną.
Za pięć minut pojawia się „Szeherezada” – dyżurna z moskiewskiej milicji, odpowiadająca za przewóz „jeńców”. Wysoka, czarnowłosa, przepiękna dziewczyna w waciaku pali papierosy, skarży się na urwanie głowy: kwartalne raporty i że wszyscy jak zwariowani łapią „złoczyńców”. Zabiera „jeńca”.
Szykujemy kolację. Kroimy kiełbasę na stole, rozcieńczamy koniak colą.
Święta tuż-tuż i mundurowi z przejęciem opowiadają o swoich dodatkowych zajęciach zarobkowych. W milicji na niskim stanowisku nie wyżyjesz nawet z łapówek. Wasia z operacyjno-śledczego między dyżurami pracuje w kwiaciarni jako florystka. Opowiada, że najładniejsze duże bukiety komponuje się ze śmieci, czyli kwiatów, których osobno nikt by nie kupił. Najpopularniejszym sposobem na dorabianie jest praca w ochronie. Prawie każdy marzy o zmianie milicyjnej roboty. Największe, lecz nieosiągalne marzenie to służba podatkowa albo urząd celny. Dima, który służy w milicji już od siedmiu lat, dzieli się ciepłymi wspomnieniami:
– Na jednej budowie Tadżycy pracowali. I wyrywali torebki kobietom. Regularnie. Każdej nocy jedna, dwie do nas przychodziły. A my nie mogliśmy złapać tych wszystkich ciapatych. Przełożony truł dupę. Aż pewnego pięknego dnia po dyżurze przebraliśmy się w cywilne ciuchy, zawołaliśmy kolegów, wzięliśmy pałki i spuściliśmy im porządny wpierdol. Rozpełzli się po tej budowie jak karaluchy. I to był koniec, żadnego przestępstwa w tej okolicy już nie popełnili.
Koledzy rechoczą z aprobatą. Dima kontynuuje:
– To jeszcze nic. Dwa lata temu staliśmy na moście w kordonie. Wizytował nas jakiś pułkownik z okręgu. Ciągle to, śmo: jak źle wyglądamy, jakie barany jesteśmy. Listopad, śnieg wali, ale rzeka jeszcze nie zamarzła. I w tym momencie z mostu skoczyła dziewczyna. Jeszcze byłem w szoku, ale już w biegu zrzucałem z siebie ubrania. Ten dupek dowódca krzyczy coś. A ja z rozpędu do wody. Myślałem, że serce mi stanie. Płynę z całych sił, a jej już nie ma. Zanurkowałem, a zimno takie, że w oczy pali, prawie nic nie widać. Znalazłem ją jednak. Nie oddychała. Wywlokłem za włosy. Na asfalcie położyłem – i runąłem obok. Zawieźli nas do szpitala. Mówią, że przeżyła, ale pewności nie mam, bo do mnie ani razu nie przyszła na salę, może się krępowała. Dostałem naganę za to, że rzuciłem broń na ziemię i nie słuchałem poleceń starszego rangą. Premię zabrali.
Milczymy.
– To moje naj-najlepsze wspomnienie – mówi Dima.
Milicjanci, chichocząc, wyciągają woreczek z trawą. Wysyłają mnie do kryminalistyków, żebym wyżebrała folię. Z pustej butelki robią fajkę wodną.
– Nie boicie się?
– A dobra tam, wszyscy jesteśmy ludźmi.
Z pobliskimi dyżurkami jest umowa, by uprzedzać się wzajemnie o wyjeździe inspektorów. Funkcjonariusze przy telefonach coś do nas mówią, ale nie słyszymy. W końcu najbardziej trzeźwy z nas dociera do aparatu i zaczyna rechotać do słuchawki. Natychmiast mu wtórujemy.
– Znowu się tam naćpaliście, kurwy? – wrzeszczy głos w słuchawce. – Przyjmujcie zgłoszenie!
Szczerze staramy się zapisać nazwę ulicy. Nie wychodzi. Nikt nigdzie nie jedzie. Wleczemy się z Dimą do holu, gdzie wisi tablica. List ministra spraw wewnętrznych Raszyda Nurgalijewa do funkcjonariuszy milicji wydaje się niesamowicie, fantastycznie wręcz, zabawny. Konamy ze śmiechu.