Rozpakuj wreszcie ten prezent. Janice Maynard
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rozpakuj wreszcie ten prezent - Janice Maynard страница
Janice Maynard
Rozpakuj wreszcie ten prezent
Tłumaczenie:
Zofia Piwowarska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Odpowiedź brzmi: nie!
Mazie Tarleton rozłączyła się. Żałowała, że nie ma staromodnego telefonu. Satysfakcja z przerwania rozmowy za pomocą stuknięcia palcem w czerwone kółko nie umywa się do frajdy ciśnięcia słuchawki na widełki.
Za jej plecami Gina – najlepsza przyjaciółka i koleżanka z pracy – zjadła resztkę precla z posypką cynamonową i starła z palców serek śmietankowy.
– Kto cię tak wkurzył? – zapytała.
Siedziały w gabinecie Mazie, zagraconej klitce na tyłach eleganckiego salonu wystawowego przyciągającego turystów i miejscowych do „Nie wszystko złoto, co się świeci” – ekskluzywnego sklepu jubilerskiego Mazie w historycznej dzielnicy handlowej Charlestonu.
Mazie skrzywiła się.
– Znowu ta agentka nieruchomości od J.B. Nasłał ją na mnie, więc stale wierci mi dziurę w brzuchu.
– Mówisz o tym samym J.B., który proponuje ci absurdalną kupę pieniędzy za ten budynek, który sypie nam się na głowy?
– Z kim ty właściwie trzymasz, co? – Mazie i Gina poznały się na pierwszym roku malarstwa i projektowania na ASP w Savannah. Gina wiedziała o zadawnionym konflikcie przyjaciółki z tym miliarderem, niesamowicie seksownym biznesmenem i jedną z najlepszych partii w Charlestonie. Teraz strząsnęła okruszek z kaszmirowej sukienki.
– Strych jest zmurszały – odparła. – Ogrzewanie pochodzi z czasów wojny secesyjnej. I nie muszę ci chyba przypominać, że za ubezpieczenie od huraganów zapłacimy w tym roku potrójną stawkę? To, że jak wszyscy Tarletonowie tarzasz się w forsie, wcale nie znaczy, że mamy kręcić nosem na wspaniałą ofertę.
– Gdyby złożył ją ktokolwiek, byle nie J.B. – mruknęła Mazie, czując zaciskającą się nieubłaganie pętlę na szyi.
J.B., czyli Jackson Beauregard Vaughan. Obiekt jej nienawiści, odkąd miała szesnaście lat. Wzięła go na celownik i pragnęła zadać mu tyle bólu, ile on zadał jej.
– A co takiego ci zrobił? – spytała Gina zaskoczona. J.B. Vaughan był uosobieniem męskości: wysoki, ciemnowłosy, przystojny. Szelmowski uśmiech. Jasnoniebieskie oczy. Zdecydowane rysy twarzy. I szerokie bary.
– To skomplikowane – bąknęła Mazie. Poczuła uderzenie gorąca. Mimo upływu lat wspomnienie było upokarzające.
J.B. od zawsze był obecny w jej życiu. Nawet w tych zamierzchłych czasach, gdy go jeszcze kochała. Był niemal jak brat. Ale gdy jej hormony zaczęły szaleć i zmieniła stosunek do niego, pomyślała, że bal maturalny w żeńskim liceum będzie doskonałą okazją do bardzo dorosłych eksperymentów.
Nie myślała o seksie, co to, to nie. Już wtedy zdawała sobie sprawę, że J.B. „zna się na rzeczy”, ale nie była jeszcze gotowa posunąć się tak daleko.
Zadzwoniła do niego w środę wieczorem, w kwietniu. Dygocząc z nerwów, wykrztusiła zaproszenie. J.B., co do niego niepodobne, odpowiedział wymijająco, ale już cztery godziny później znienacka stanął w progu jej domu.
Jej ojciec ze szklaneczką na sen zamknął się w gabinecie, a bracia – Jonathan i Hartley – wypuścili się na miasto, więc otworzyła drzwi. Krępowała się wpuszczać go do środka, mimo że J.B. setki razy bywał w jej domu, więc wyszła na werandę i uśmiechnęła się niepewnie.
– Cześć, J.B. – przywitała go. – Nie sądziłam, że cię dzisiaj zobaczę.
Oparł się o filar – uosobienie luzu i męskości licealisty. Jeszcze kilka miesięcy i skończy osiemnaście lat. Będzie dorosły. Jej serce zabiło szybciej.
– Chciałem z tobą porozmawiać – odparł. – Miło, że mnie zaprosiłaś na potańcówkę.
– Miło?
Dziwny dobór słów, zwłaszcza w jego ustach.
– Jestem zaszczycony – wyjaśnił.
– Przez telefon właściwie mi nie odpowiedziałeś. – Nagle poczuła, że dłonie ma lodowate i cała się trzęsie.
J.B. przestąpił z nogi na nogę.
– Śliczna z ciebie dziewczyna, Mazie. Cieszę się, że mam taką przyjaciółkę.
Nic więcej nie musiał mówić, była mądra, spostrzegawcza i potrafiła czytać między wierszami. Ale nie zamierzała odpuścić mu tak łatwo.
– Mów wprost, o co ci chodzi, J.B. – powiedziała.
Ponura mina odebrała mu nieco uroku, ale nie pozbawiła go seksapilu.
– Do diabła, Mazie, nie mogę iść z tobą na te tańce. Nie powinnaś była mnie prosić. Jesteś jeszcze dzieckiem.
Serce jej zamarło.
– Nie jestem dzieckiem – odparła cicho. – Jestem zaledwie rok młodsza od ciebie.
– Prawie dwa lata.
Zaskoczyło ją, że o tym pamięta. Zrobiła trzy kroki w jego stronę. W duchu załamała się, ale nie zamierzała mu pokazać, jak bardzo ją dotknął.
– Nie szukaj wymówek. Nie chcesz iść ze mną na bal, to po prostu powiedz.
Zaklął i odrzucił z twarzy nieco za długie włosy.
– Jesteś dla mnie jak siostra – powiedział, a raczej bąknął ledwie dosłyszalnie, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nie potrafił wymyślić bardziej przekonującego kłamstwa? Dlaczego odgradza się od niej murem?
Mazie oddychała szybko. Najwyraźniej źle oceniła sytuację. J.B. nie przyszedł tu dlatego, że ją lubił i chciał ją zobaczyć. Zjawił się, bo jako prawdziwy dżentelmen z Południa nie chciał jej dawać kosza przez telefon.
Ktoś milszy pewnie by mu ułatwił zadanie, ale Mazie miała powyżej uszu uprzejmości. Objęła go w pasie i przytuliła policzek do jego piersi. Miał na sobie granatową koszulkę, spłowiałe dżinsy i stare skórzane espadryle. Kilkadziesiąt lat wcześniej byłby klasycznym odpowiednikiem Jamesa Deana – buntownik nieuznający żadnych konwenansów.
Zesztywniał, gdy go dotknęła. Ani drgnął, chociaż… coś jednak się poruszyło. Jackson Vaughan się podniecił. A skoro Mazie przylgnęła do niego całym ciałem, nie sposób było tego ukryć. Ustami odnalazła jego wargi i pocałowała go z nieskrywaną namiętnością nastolatki.
Smakował wspaniale, tak jak w jej marzeniach, tylko lepiej. Przez chwilę sądziła, że wygrała. Objął ją mocniej. Odwzajemnił pocałunek. Wsunął język między jej wargi i zaczął nim pieścić wnętrze jej ust. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc uwiesiła się na nim.
– J.B. – wyszeptała. – Och, J.B.
Jej