Źródło i mielizny. Гилберт Кит Честертон

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Źródło i mielizny - Гилберт Кит Честертон страница 2

Źródło i mielizny - Гилберт Кит Честертон

Скачать книгу

który zapytał życzliwie, czy nie powinienem zamieszczać w mojej publicystyce więcej elementów autobiograficznych. Cały w pąsach, próbowałem podziękować za recenzję – i za komplement.

      Lecz już się nie płonię. Poczucie przyzwoitości doszczętnie mnie opuściło; i oto znów się pojawiam, tym razem w niecnym celu. Naszpikuję artykuł tyloma elementami autobiograficznymi, że popadnę w absurdalny egotyzm. Przekornie i bezwstydnie przejawię egotyzm jeszcze większy, bo spróbuję wykazać, że wcale nie jestem egotyczny, po czym, kpiąc sobie z logiki, oznajmię, że jestem egotyczny w interesie innych ludzi. To wewnętrzna sprzeczność, ale nie widzę powodu, żeby się tym przejmować. Bądź co bądź, matematyka, moralność, religia i cała masa innych koncepcji osiągnęły dziś poziom tak wysoki i wysublimowany, że składają się wyłącznie z wewnętrznych sprzeczności. Będę więc robił swoje, zachowując straszny spokój.

      A zrobię to, ponieważ nie przychodzi mi do głowy, jak inaczej można by zwrócić uwagę na realny literacki problem, dotyczący zwłaszcza literatury popularnej (że ośmielę się użyć również i tego pojęcia, uchodzącego za wewnętrznie sprzeczne). Jedyne, co leży w mojej mocy, to zastosować konkretny ciąg argumentów, z konieczności obejmujący również mój własny przykład – i miejmy tylko nadzieję, że inne przykłady okażą się zabawniejsze.

      Mówi się o pisarzach, że nie znoszą krytyki swoich utworów, choćby najbardziej oględnej. Każda krytyczna wypowiedź, w ich odczuciu, to nikczemna insynuacja, którą biorą do siebie, jakby chodziło o osobistą zniewagę. Bez mizdrzenia się mogę stwierdzić, że w moim przypadku tak nie jest, a czasem bywa wręcz odwrotnie. Większość krytycznych uwag odbieram jako prawdziwe. Nie rozumiem tylko, i chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego wszystkie owe usterki, skądinąd słusznie mi wytykane, miałyby być tak znów ważne.

      Pewien recenzent pochylił się nade mną z wielką troską, zauważając, że za często używam aliteracji. Zacytował przy tym pana T. S. Eliota2, który powiedział ponoć, że taki styl przekracza granice ludzkiej wytrzymałości i doprowadza go do szału. Z tego co wiem, podobną uwagę poczynił na temat mojej angielszczyzny także inny amerykański autor, pan Cuthbert Wright. I kiedy się nad tym zastanowić, to święta prawda. Istotnie, o wiele za często używam aliteracji. W gruncie rzeczy jedyna kwestia sporna między mną a tymi dżentelmenami to kwestia nasilenia; czyli kwestia, jak zagęszczona musi być aliteracja, żeby jej unikanie stało się ważne i konieczne.

      Stanowczo bowiem twierdzę, że nie da się uniknąć aliteracji inaczej jak tylko umyślnie unikając takich czy innych wyrazów – i proszę, aliteracja wkradła się nawet do tego zdania! Pisarz języka angielskiego, jeśli mówi szybko lub pisze dużo, co i rusz stosuje pod rząd wyrazy na tę samą literę, bo angielszczyzna ma taką akurat właściwość i skłonność. Może dlatego cała anglosaska poezja, począwszy już od Piersa Plowmana (który dostarczył mej duszy wiele radości), aż kipi od aliteracji. W mowie potocznej, nad którą ludzie się nie zastanawiają, ta skłonność angielszczyzny przejawia się w sposób ewidentny w przeróżnych przysłowiach, porzekadłach, rymowankach, grach słów i w bezliku innych form językowych. Anglicy lubią używać wyrażeń takich jak „wiatr i woda” – wind and water, „pożar i powódź” – fire and flood, „toboły i tobołki” – bag and baggage. Zauważając, że pewne rzeczy są od nas niezależne, albo zachęcając do pośpiechu, Anglik może użyć przysłowia, że czas i przypływ – time and tide – nie czekają na nikogo. Będąc w trudnej sytuacji, powie, że dostał się między diabła a morskie odmęty – devil and the deep sea. Gdy namawia kogoś do oszczędności, ma na podorędziu porzekadło: nie zmarnuj, to ci nie zbraknie – waste not, want not. Opisując z aprobatą czyjś ubiór jak spod igły, stwierdzi, że ów ktoś odszykował się tip-top – spick and span. Gdy chce kogoś pobić i posiniaczyć, zamierza go przerobić na granatowo – black and blue. Mówiąc o pijaństwie, odejmującym rozum, zauważy, że gdy wino się w nas wlewa, pomyślunek wybywa – when the wine is in the wit is out; a stwierdzając, że trzeba być konsekwentnym, posłuży się dawną ludową mądrością, głoszącą, że czy to za pensa, czy za funta, tak samo idzie się siedzieć – in for a penny, in for a pound. Zamiast kupować kota w worku, nabywa prosię w paczce – pig in a poke. Kiedy zbzikuje na jakimś punkcie, znajomi powiedzą o nim, że bzyczy mu pszczoła pod czepkiem – a bee in a bonnet – zaś kiedy bzik całkiem go ogarnie, pszczoła urośnie do rozmiarów nietoperza, tłukącego się po dzwonnicy – a bat in a belfry. I tak można by opowiadać jeszcze długo, śledząc po kolei miriady fantastycznych przebłysków ludowej wyobraźni lingwistycznej.

      Ile skomplikowanych starań, a nawet bezsennego łamania głowy, muszą poświęcać bardziej wyrafinowani pisarze, aby unikać tych ciągłych przypadkowych zbieżności; by prześlizgiwać się sprintem między kroplami tej ulewy! Ich świadomość czuwa w straszliwym napięciu, w każdej chwili gotowa rzucić się na poszukiwanie synonimu. Widzę oczyma duszy, jak pan T. S. Eliot w ostatniej chwili gryzie się w język, odchrząkuje zakłopotany i zamiast „nie zmarnuj, to ci nie zbraknie” wygłasza z dystyngowaną elegancją: „nie zmarnuj, to nie popadniesz w deficyt finansowy”. Chętnie wyobrażam sobie pana Cuthberta Wrighta, kiedy pośród amerykańskiego pośpiechu i zamętu wciąż ma tyle przytomności umysłu, by zakrzyknąć: „czas i ruchy mas oceanicznych nie czekają na nikogo!”. Prawie słyszę, jak doradza, by nie kupować prosiaka w torbie albo opowiada, wykazując się znajomością rzadkich słów, że pewnemu znajomemu nietoperz lata po kampanili. Nieco trudniej imaginować sobie, jak zaczyna mówić, że „Smith wygląda tip-…” – i tutaj biedny pan Wright urywa raptownie i zastyga w pół słowa, podczas gdy jego umysł gorączkowo przetrząsa zasoby pamięci w poszukiwaniu jakiegoś synonimu dla „top”. Bez najmniejszego trudu widzę jednak awangardowego artystę z tej właśnie szkoły, który, malując ofiarę pobicia, zastanawia się nad nową ekspresyjną formą dla staroświeckich siniaków w kolorze granatowym. Zabawnie byłoby stworzyć specjalny test barw, pozwalający odróżnić poszczególne szkoły malarstwa; kiedyś, pamiętam, proponowano w tym celu czerwoną trawę i zielone niebo. Ofiara posiniaczona przez dekadenta miałaby więc sińce w kolorze żółtym, przez futurystę – w soczystej barwie pomarańczy, przez neowiktorianina – w purpurowym odcieniu fioletu; lecz wszyscy oni cofnęliby się ze wstrętem przed kolorem granatowym, do tego bowiem stopnia są wyżsi nad trywialną aliterację, zawartą w słowach beating them black and blue.

      Jeśli wspominam o tych nowych różnorakich stylach, to nie bez powodu. Krytyka literacka posługuje się czasem metodami tak udziwnionymi, że trudno za ich pomocą ocenić jakikolwiek w ogóle styl, czy to mój, czy awangardowy. Weźmy choćby samego pana T. S. Eliota. Czytałem niedawno recenzję jego poematu. Recenzent nie szczędził pochwał, z pewnością bardzo słusznych, aczkolwiek (odnoszę wrażenie) mających też coś wspólnego z faktem, że poemat jest utrzymany w tonie „głębokiej melancholii i poczucia utraconych złudzeń”. Fragment, przytoczony jako szczególnie godny uwagi, zaczynał się, o ile pamiętam, od słów:

      Po korytarzach pachnie pieczeń.

      I to już wystarczająco pokazuje, o jaką trudność mi chodzi.

      Każdy styl jest w jakiejś mierze kwestią gustu, nawet styl tak surowy i klasyczny, że nie wzbudza silnych emocji ani kontrowersji. Gdybym powiedział, że ten fragment poematu pana Eliota przekracza granice ludzkiej wytrzymałości i doprowadza mnie do szału, bardzo bym wyolbrzymił jego literacki efekt. Owszem, nie życzyłbym sobie, żeby wszystkie wiersze były pisane w tej właśnie manierze; nie mam najmniejszej ochoty snuć się bez końca po korytarzach, wdychając woń pieczeni

Скачать книгу


<p>2</p>

Patrz przeprosiny w „Tytułem wstępu” (przypis Autora).