Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 16
Fiedia aż postękiwał z zachwytu. Był on najbardziej z nas wszystkich przygotowany do życia w lesie i bez względu na swój wiek bardziej doświadczony niż którykolwiek z nas. Fiedia znał ciesielkę, potrafił zbudować prostą chatkę ze zrąbanych w tajdze drzew, wiedział, jak nakłonić drzewo i gałęziami wzmocnić miejsce noclegu. Fiedia był myśliwym – w jego stronach do strzelby przywykano od dziecinnych lat. Wszystkie te zalety Fiedii zostały przez chłód i głód zniwelowane do zera, ziemia pogardzała jego wiedzą i jego umiejętnościami. Fiedia nie zazdrościł mieszczuchom, on po prostu ich podziwiał, a opowiadań o osiągnięciach techniki i innych miejskich cudach gotów był słuchać bez względu na dręczący głód.
Przyjaźń nie rodzi się ani w nieszczęściu, ani w biedzie. Te „trudne” warunki życia, które – jak mówią nam bajeczki literatury pięknej – są nieodzownym warunkiem powstawania przyjaźni, są całkiem po prostu nie aż tak trudne. Jeśli nieszczęście i bieda spowodowały zbliżenie, zrodziły przyjaźń – oznacza to, że bieda nie jest skrajna, nieszczęścia nie tak wielkie, a zmartwienie nie tak ostre i głębokie, jeśli można je dzielić z przyjaciółmi. W prawdziwej biedzie poznaje się jedynie własną wytrzymałość ducha i ciała; określone zostają granice własnych „możliwości”, odporności fizycznej i siły moralnej.
Wszyscy rozumieliśmy, że jedynie przypadek pozwoli nam przeżyć. Dziwna sprawa – w czasach mojej młodości, kiedy trafiały się różne niepowodzenia i przegrane, mawiałem „no, ale z głodu to nie umrzemy”. Głęboko do mnie przemawiała ta fraza-pogaduszka. A w wieku trzydziestu lat znalazłem się w sytuacji człowieka naprawdę umierającego z głodu, walczącego w sposób dosłowny o kawałek chleba, i wszystko to na wiele lat przed wojną.
Kiedy my czterej zetknęliśmy się ze sobą w krynicy „Duskania”, wiedzieliśmy, że nie dla przyjaźni znaleźliśmy się tutaj; wiedzieliśmy, że jeśli przeżyjemy, to nie będziemy się chętnie spotykać. Przykro nam będzie wspominać głód zaćmiewający rozum, parzenie wszy w kociołkach służących do jedzenia, niedające się powstrzymać łgarstwa przy ognisku, zmyślania, rojenia, gastronomiczne baśnie, wzajemne kłótnie i jednakowe u wszystkich sny; wszystkim nam bowiem jawiło się jedno i to samo – przelatujące nad nami, jak jakieś bolidy czy też aniołowie, bochenki żytniego chleba.
Człowiek żyje dzięki właściwej sobie umiejętności zapomnienia. Pamięć zawsze gotowa jest pozbyć się tego, co złe, i zachować tylko to, co dobre. Nie było tego podczas naszego pobytu w krynicy „Duskania”; nie było niczego dobrego przed nami ani poza nami. Północ zatruła nasze życie na zawsze i wszyscyśmy to dobrze rozumieli. Trzech spośród nas zaprzestało opierania się losowi, jedynie Iwan Iwanowicz odznaczał się taką samą tragiczną pilnością pracy jak poprzednio.
Sawieljew próbował utemperować Iwana Iwanowicza w czasie jednej z „przerw na palenie”. „Przerwa na palenie” to najzwyklejsza przerwa na odpoczynek dla niepalących, nie mieliśmy bowiem ani razu machorki, przerwy natomiast były. W tajdze amatorzy palenia zbierali i suszyli liście czarnej porzeczki i prowadzili całe dyskusje, po aresztancku zapalczywe, który z liści bardziej „smakowity” – brusznicy czy czarnej porzeczki. Znawcy uważali, że ani jeden, ani drugi nie jest nic wart, albowiem organizm potrzebuje jadu nikotynowego, a nie zwykłego dymu, i nie można takim prostym sposobem oszukać komórek mózgowych. Ale dla przerw na palenie – „na odpoczynek” taki liść czarnej porzeczki zupełnie dobrze się nadawał, gdyż w łagrze słowo „odpoczynek” w czasie pracy zbyt jaskrawo odbiega od zasadniczych praw produkcyjnej moralności, wpajanych na Dalekiej Północy. Odpoczywać co godzinę to prowokacja i przestępstwo, ale cogodzinna „przerwa na palenie” należy do porządku rzeczy. Tak tutaj, jak i we wszystkim, co działo się na Północy, jawiąca się rzeczywistość nie zgadzała się z zasadami. Suszony liść czarnej porzeczki był oczywistym kamuflażem.
– Posłuchaj, Iwanie – powiedział Sawieljew – opowiem ci jedną historię. W Bamłagu, na „bocznym nasypie”, woziliśmy piasek w taczkach. Odwozić trzeba było daleko, a norma wynosiła dwadzieścia pięć metrów sześciennych. Wywieziesz poniżej tego, to karna norma żywnościowa: trzysta gramów chleba. I zupka „bałanda” jeden raz dziennie. Ten zaś, kto wykona normę, otrzymuje oprócz gorącego pożywienia kilogram chleba, a do tego ma prawo dokupić za własne pieniądze w sklepiku dodatkowy kilogram. Pracowaliśmy parami, a normy były nieprawdopodobne, wobec tego wpadliśmy na taki pomysł: dzisiaj wozimy obaj na twój rachunek, z twojego wyrobiska. Wykonujemy limit. Otrzymujemy dwa kilogramy chleba oraz trzysta gramów mojej karnej normy, dla każdego po kilo sto pięćdziesiąt gramów. Jutro pracujemy na ciebie. A pojutrze znowu na mnie. Przez cały miesiąc tak woziliśmy. Czego jeszcze chcieć od życia? Najważniejsze, że dziesiętnik był swój chłop, bo oczywiście wiedział o tym. Było to dla niego nawet korzystne, ludzie nie słabli, a urobek się nie zmniejszał. Potem jednak ktoś z kierownictwa odkrył tę sztuczkę i nasze szczęście się skończyło.
– No i co, chciałbyś tu spróbować? – spytał Iwan Iwanowicz.
– Ja nie. Całkiem po prostu tobie chcemy pomóc.
– A wy?
– Nam, kochany, już wszystko jedno.
– Mnie również. Niech przychodzi ten starszy.
Starszy, to znaczy dziesiętnik, przyszedł po paru dniach. Sprawdziły się nasze najgorsze obawy.
– No, odpoczęliście, ale przyszła pora i na przyzwoitość. Zróbcie miejsce dla innych. Wasz teren pracy to coś jakby Ozdrowieńczy Punkt czy Ozdrowieńcza Brygada, jakieś OP czy OB – pozwolił sobie na dowcip dziesiętnik.
– Tak – odpowiedział Sawieljew –
OP, OB, wszyscy wiemy:
Znak na nogę i do ziemi!
Pośmieliśmy się trochę dla przyzwoitości.
– No, to kiedy z powrotem?
– Pewnie jutro pójdziemy.
Iwan Iwanowicz o nic więcej