Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 20

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

nie chciałby tego, bo trzeba by się dzie­lić chle­bem.

      Puszka Ryba­kowa zapeł­niała się zbyt wolno, jagody poja­wiały się coraz rza­dziej. Nie­po­strze­że­nie, nie zauwa­żyw­szy tego, pra­cu­jąc i zbie­ra­jąc jagody, przy­bli­ży­li­śmy się do gra­nicy „strefy” – wie­chy zawi­sły nad naszymi gło­wami.

      – Uwa­żaj no – powie­dzia­łem do Ryba­kowa – wra­camy.

      A z przodu, przed nami, były kępki z owo­cami głogu, łochyni i brusz­nicy… Widzie­li­śmy je od dawna. Drzewo, na któ­rym wisiała wie­cha, powinno by stać dwa metry dalej.

      Ryba­kow wska­zał na nie­na­peł­nioną jesz­cze puszkę, na zni­ża­jące się nad hory­zon­tem słońce i z wolna zaczął pod­cho­dzić do cza­row­nych jagód.

      Sucho szczęk­nął strzał i Ryba­kow padł mię­dzy kępy twa­rzą w dół. Sie­ro­szapka, wyma­chu­jąc kara­bi­nem, wrzesz­czał:

      – Pozo­stać na miej­scu, nie pod­cho­dzić!

      Sie­ro­szapka zare­pe­to­wał i wystrze­lił ponow­nie. Wie­dzie­li­śmy, co zna­czy ten drugi wystrzał. Wie­dział o tym rów­nież Sie­ro­szapka. Powinny być dwa wystrzały, pierw­szy zazwy­czaj uprze­dza.

      Ryba­kow leżał pomię­dzy kępami, nagle zma­lały. Niebo, góry, rzeka były ogromne, i Bóg jeden wie, ilu ludzi można uło­żyć w tych górach na ścież­kach, wśród pagór­ków.

      Puszka Ryba­kowa sto­czyła się daleko, zdą­ży­łem ją pod­nieść i scho­wać do kie­szeni. Być może dadzą mi chleba za jagody – wiem prze­cież, dla kogo zbie­rał je Ryba­kow.

      Sie­ro­szapka spo­koj­nie usta­wił nasz nie­wielki oddzia­łek, prze­li­czył, wydał komendę i popro­wa­dził do domu. Koń­cem kara­binu szturch­nął mnie w ramię – odwró­ci­łem się.

      – Mia­łem ochotę na cie­bie – powie­dział Sie­ro­szapka – ale nie pod­la­złeś, swo­łocz!

      SUKA TAMARA

      Sukę Tamarę przy­pro­wa­dził z tajgi nasz kowal, Moj­żesz Moj­żeszowicz Kuznie­cow. Sądząc po nazwi­sku, zawód jego był zawo­dem rodzin­nym. Moj­żesz Moj­żeszowicz uro­dził się w Miń­sku i był sie­rotą, co można było wywnio­sko­wać z jego imie­nia i imie­nia ojca – u Żydów imię ojca daje się jedy­nie, ale też koniecz­nie, dzie­ciom uro­dzo­nym po śmierci ojca. Pracy w kuźni uczył się od małego u swego wuja – takiego samego kowala, jakim był jego ojciec.

      Żona Kuznie­cowa była kel­nerką w jed­nej z miń­skich restau­ra­cji. Znacz­nie młod­sza od swego czter­dzie­sto­let­niego męża, poszła za radą przy­ja­ciółki od serca – bufe­to­wej – i napi­sała na męża donos. W tam­tych latach spo­sób ten był o wiele pew­niej­szy niż jaka­kol­wiek zmowa czy pomó­wie­nie, bar­dziej nawet pewny niż jakiś tam kwas siar­kowy – mąż, Moj­żesz Moj­żeszowicz, znikł natych­miast.

      Kuznie­cow nie był zwy­kłym kowa­lem. Pra­co­wał w fabryce, był mistrzem – tro­chę poetą – w swoim zawo­dzie, z tego rodzaju kowali, któ­rzy potra­fili wykuć nawet róże. Narzę­dzia, któ­rymi pra­co­wał, wyko­ny­wał wła­sno­ręcz­nie. Narzę­dzia te – szczypce, dłuta gór­ni­cze, młotki, kamie­niar­skie młoty – odzna­czały się nie­wąt­pliwą ele­gan­cją, uka­zu­jąc miłość mistrza do swego dzieła i zro­zu­mie­nie duszy ukry­tej w mate­riale. Nie była to sprawa syme­trii czy asyme­trii, było to coś głęb­szego, bar­dziej intym­nego. Każda pod­kowa, każdy gwóźdź były pra­wie wytworne, każdy przed­miot wycho­dzący z jego rąk niósł na sobie odbi­cie jego mistrzo­stwa. Pra­cu­jąc nad każ­dym – roz­sta­wał się z nim z żalem: zda­wało mu się, że nale­ża­łoby ude­rzyć raz jesz­cze, zro­bić to lepiej, wła­ści­wiej.

      Mimo że na potrzeby geo­lo­gów nie było wiele pracy do wyko­na­nia w kuźni, Moj­żesz Moj­żeszowicz był bar­dzo ceniony przez kie­row­nic­two. Pozwa­lał sobie nie­kiedy na żarty z wła­dzą, ale wyba­czano mu to przez wzgląd na jego dobrą pracę. Na przy­kład prze­ko­nał kie­row­nic­two o tym, że świ­dry lepiej har­tują się w maśle niż w wodzie i naczel­nik zapo­trze­bo­wał je dla kuźni; oczy­wi­ście w zni­ko­mej ilo­ści. Nie­wiele z tego wrzu­cał Kuznie­cow do wody i wtedy koniuszki świ­drów uzy­ski­wały miękki blask, któ­rego zazwy­czaj nie miały. Resztę masła Kuznie­cow zja­dał wspól­nie ze swym pod­ręcz­nym. Wkrótce donie­siono naczel­nikowi o tych „kom­bi­na­cjach” kowala, ale nie pocią­gnęło to za sobą żad­nych repre­sji. Póź­niej Kuznie­cow, upar­cie zapew­nia­jąc, że „maślane” wier­ce­nie odzna­cza się wysoką jako­ścią, wypro­sił u naczel­nika obrzynki nad­ple­śnia­łych brył masła ze składu. Obrzynki te prze­ta­piał i otrzy­my­wał gorz­kawe nieco, topione masło. Kowal był czło­wie­kiem dobrym i dobrze wszyst­kim życzył.

      Nasz naczel­nik obznaj­miony był ze wszyst­kimi „sub­tel­no­ściami” życia. Podob­nie jak Likurg, zatrosz­czył się o to, aby w jego gospo­dar­stwie w taj­dze było dwóch fel­cze­rów, dwóch kowali, dwóch dzie­sięt­ni­ków, dwóch kucha­rzy, dwóch buchal­te­rów. Jeden z fel­cze­rów leczył, a drugi pra­co­wał jako zwy­kły robot­nik i pil­no­wał, czy jego kolega nie dopusz­cza się przy­pad­kowo jakie­goś bez­pra­wia. Jeśli fel­czer nie­wła­ści­wie posłu­gi­wał się „nar­ko­ty­kami” – róż­nymi „kode­in­kami”, „kofe­in­kami” – zosta­wał zde­ma­sko­wany, uka­rany i wysłany do zwy­kłej roboty, a jego kolega po uło­że­niu i pod­pi­sa­niu aktu prze­ję­cia wpro­wa­dzał się do lekar­skiego namiotu. Zgod­nie z kon­cep­cją naczel­nika, rezer­wowe kadry spe­cja­li­stów nie tylko zapew­niały zmianę w odpo­wied­nim cza­sie, ale rów­nież sprzy­jały utrzy­ma­niu dys­cy­pliny, która oczy­wi­ście od razu by upa­dła, gdyby choć jeden spe­cja­li­sta poczuł, że jest nie do zastą­pie­nia.

      Lecz buchal­te­rzy, fel­cze­rzy i dzie­sięt­nicy zamie­niali się miej­scami zupeł­nie bez­myśl­nie, a już w żad­nym razie nie odma­wiali stopki spi­ry­tusu, nawet gdy czę­sto­wał nim pro­wo­ka­tor.

      Kowa­lowi dobra­nemu przez naczel­nika w cha­rak­te­rze „prze­ciw­wagi” Moj­że­sza Moj­że­szo­wi­cza nie dane jed­nak było chwy­cić za młot. Moj­żesz Moj­żeszowicz był bez zarzutu, na niczym nie można było go przy­ła­pać, a przy tym posia­dał wyso­kie kwa­li­fi­ka­cje.

      On wła­śnie natknął się na ścieżce w taj­dze na nie­zna­nego mu jakuc­kiego psa, podob­nego do wilka; była to suka z pasmem wytar­tej sier­ści na pier­siach, a więc pies pocią­gowy.

      Wokół nie było żad­nej osady ani też żad­nego jakuc­kiego koczo­wi­ska – pies poja­wił się nagle na ścieżce, pora­ża­jąc stra­chem Kuznie­cowa. Moj­żesz Moj­żeszowicz pomy­ślał, że to wilk, i pobiegł z powro­tem, tupiąc butami po ścieżce – za Kuznie­co­wem szli inni ludzie.

      Lecz wilk poło­żył się na brzu­chu i krę­cąc

Скачать книгу