Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 21

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

Niech się nazywa Bojec – powie­dział.

      – To suka, Walen­ty­nie Iwa­no­wi­czu – rado­śnie oznaj­mił Sła­wek Ganu­sze­wicz, kucharz.

      – Suka? Ach tak. No to niech się wabi Tamara. – I Kasa­jew odda­lił się.

      Pies jakby uśmiech­nął się w ślad za nim i poma­chał ogo­nem. Tamara szybko nawią­zała sto­sunki ze wszyst­kimi potrzeb­nymi jej ludźmi. Rozu­miała rolę, jaką odgry­wają w naszej osa­dzie Kasa­jew i dzie­sięt­nik Wasy­lenko, poj­mo­wała waż­ność przy­jaźni z kucha­rzem. Na noc kła­dła się obok stróża noc­nego.

      Szybko się wyja­śniło, że Tamara bie­rze jedze­nie tylko z rąk i że niczego nie rusza ani w kuchni, ani w namio­cie, czy są tam ludzie, czy też ich nie ma.

      Ten twardy cha­rak­ter spe­cjal­nie roz­czu­lał miesz­kań­ców osady, któ­rzy wiele widzieli i bywali w wielu sytu­acjach.

      Kła­dziono przed Tamarą na pod­ło­dze mięso kon­ser­wowe i chleb z masłem. Suka obwą­chi­wała te zapasy żyw­no­ści, ale wybie­rała i uno­siła zawsze to samo – kawa­łek solo­nego sybe­ryj­skiego łoso­sia – to, co było jej naj­bliż­sze, naj­smacz­niej­sze i na pewno bez­pieczne.

      Wkrótce suka oszcze­niła się – w ciem­nej jamie poja­wiło się sześć maleń­kich szcze­niąt. Zro­biono im budę i prze­nie­siono je tam. Tamara długo nie­po­ko­iła się, łasiła, krę­ciła ogo­nem, ale widać wszystko było w porządku, szcze­niaki były całe.

      W tym cza­sie zwiad geo­lo­giczny musiał prze­nieść się około trzech kilo­me­trów w góry; od bazy, w któ­rej znaj­do­wały się składy, kuch­nia, kie­row­nic­two, dzie­liło nas około sied­miu kilo­me­trów. Budę ze szcze­nię­tami prze­nie­siono na nowe miej­sce i Tamara dwa, trzy razy dzien­nie bie­gała do kucha­rza, po czym tasz­czyła szcze­nia­kom jakąś ofia­ro­waną przez niego kość. Szcze­nięta i tak by nakar­miono, ale Tamara ni­gdy nie była tego pewna.

      Zda­rzyło się, że do naszej osady przy­był oddział nar­cia­rzy „ope­ra­tywki”, mysz­ku­ją­cych po taj­dze w poszu­ki­wa­niu ucie­ki­nie­rów. Ucieczka w cza­sie zimy to nie­sły­cha­nie rzad­kie wyda­rze­nie, ale doszły wia­do­mo­ści, że z sąsied­niej kopalni ucie­kło pię­ciu więź­niów, w związku z czym „prze­cze­sy­wano” tajgę.

      Oddzia­łowi nar­cia­rzy oddano do dys­po­zy­cji jedyną w naszej osa­dzie budowlę z bier­wion – łaź­nię, a nie namiot podobny do takich, w jakich my miesz­ka­li­śmy. Zbyt poważna była misja nar­cia­rzy, aby prze­ciwko temu pro­te­sto­wać – wyja­śnił nam to pro­wa­dzący roboty Kasa­jew.

      Sto­su­nek miesz­kań­ców do nie­pro­szo­nych gości był obo­jęt­nie pokorny. Jedna tylko istota oka­zała z tego powodu swe ostre nie­za­do­wo­le­nie.

      Suka Tamara, mil­cząc, rzu­ciła się na naj­bliż­szego straż­nika i prze­gry­zła mu jeden z walon­ków. Sierść się na niej zje­żyła, a w oczach poja­wiła się nie­po­skro­miona wście­kłość. Z tru­dem psa ode­gnano i powstrzy­mano.

      Naczel­nik „grupy ope­ra­cyj­nej” Naza­row, o któ­rym już wcze­śniej co nieco sły­sze­li­śmy, chwy­cił za auto­mat, żeby zastrze­lić psa, ale Kasa­jew przy­trzy­mał go za rękę i wcią­gnął za sobą do łaźni.

      Za radą cie­śli Sie­miona Par­mie­nowa nało­żono Tama­rze sznur­kową obrożę i przy­wią­zano do drzewa – prze­cież ci z grupy ope­ra­cyj­nej nie będą tu miesz­kać wiecz­nie.

      Jak każdy jakucki pies, Tamara nie umiała szcze­kać. War­czała, sta­ra­jąc się prze­gryźć sta­rymi kłami sznur; nie był to już ten sam spo­kojny pies, który prze­żył z nami zimę. Jej nie­na­wiść była nie­zwy­kła, a spoza niej wyzie­rała prze­szłość; nie po raz pierw­szy pies spo­tkał się z „kon­wo­jen­tami” – każdy to widział.

      Jakaż to leśna tra­ge­dia utkwiła na zawsze w psiej pamięci? Czyżby ta straszna prze­szłość stała się przy­czyną poja­wie­nia się jakuc­kiej suki w sąsia­du­ją­cej z osadą taj­dze?

      Przy­pusz­czal­nie mógł coś na ten temat powie­dzieć Naza­row. Jeśli pamię­tał ludzi, to chyba i zwie­rzęta. Po pię­ciu dniach trzej nar­cia­rze ode­szli, a Naza­row wraz z przy­ja­cie­lem i naszym kie­row­ni­kiem zbie­rali się wyru­szyć naza­jutrz. Przez całą noc pili, o świ­cie popra­wili i poszli.

      Tamara zawar­czała i Naza­row zawró­cił. Zdjął z ramie­nia auto­mat i z bli­ska wypu­ścił w psa całą serię. Tamara szarp­nęła się i zamil­kła. Na dźwięk strza­łów bie­gli już z namio­tów ludzie, chwy­ta­jąc topory i łomy. Kie­row­nik rzu­cił się naprze­ciw robot­ni­kom, a Naza­row znik­nął w lesie.

      Nie­kiedy życze­nia się speł­niają, a – być może – nie­na­wiść tych pięć­dzie­się­ciu była tak żywio­łowa i silna, że stała się realną mocą i dogo­niła Naza­rowa.

      Naza­row uciekł na nar­tach razem ze swoim pomoc­ni­kiem. Nie poszli kory­tem zamar­z­nię­tej do dna rzeki – naj­lep­szą zimową drogą do dużej szosy, odle­głej o dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od naszej osady – lecz górami przez prze­łęcz. Naza­row oba­wiał się pościgu. Był dosko­na­łym nar­cia­rzem, a droga przez góry była bliż­sza.

      Ściem­niało się już, gdy osią­gnęli prze­łęcz; tylko na wierz­choł­kach gór utrzy­my­wał się jesz­cze dzień, nato­miast zagłę­bie­nia wąwo­zów były ciemne. Naza­row zaczął zjeż­dżać. Na zbo­czu las gęst­niał i Naza­row zro­zu­miał, że powi­nien się zatrzy­mać, ale narty nio­sły go w dół, aż wle­ciał na ukryty pod śnie­giem, długi, wygła­dzony na ostro przez czas, powa­lony pień modrze­wia. Pień roz­pruł brzuch Naza­rowa i prze­bił plecy, roz­ry­wa­jąc szy­nel. Drugi straż­nik był już daleko w dole; na nar­tach dobrnął do szosy i dopiero naza­jutrz wsz­czął alarm. Naza­rowa odna­le­ziono po dwóch dniach; wisiał na owym pniu zesztyw­niały, zasty­gły w ruchu, podobny do postaci z pano­ramy bata­li­stycz­nej.

      Z Tamary zdjęto skórę i roz­cią­gnięto na gwoź­dziach wbi­tych w ścianę stajni. Roz­cią­gnięto jed­nak źle – wyschnięta skóra skur­czyła się tak, że nie spo­sób było pomy­śleć, iż był to kie­dyś duży jakucki pies pocią­gowy.

      Nie­długo potem przy­je­chał leśni­czy, aby wypeł­nić doku­menty zwią­zane z nie­pra­wi­dło­wym wyrę­bem lasu. Kiedy powa­la­li­śmy drzewa, nikt nie myślał o wyso­ko­ści pozo­sta­wia­nych pni; oka­zały się one wyż­sze, niż zezwa­lała norma – konieczna była dodat­kowa praca.

      Sprawa oka­zała się jed­nak łatwa. Leśni­czemu umoż­li­wiono zakup cze­goś tam w skle­piku, dano pie­nią­dze i spi­ry­tus. Odjeż­dża­jąc, leśni­czy wypro­sił jesz­cze wiszącą na stajni skórę psa – wyprawi ją i uszyje pół­nocne „psie ręka­wice”, futrem na wierzch. Dziury po

Скачать книгу