Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 24
Akwarelowe farby, podobne do damskich guzików, leżały w białym blaszanym pudełku. Iwan-carewicz galopował przez jodłowy las na szarym wilku. Choinki były mniejsze od wilka. Carewicz siedział na wilku tak, jak Ewenkowie jeżdżą na reniferach, dotykając prawie piętami mchu. Dym unosił się spiralą do góry, a na granatowym gwiaździstym niebie majaczyły jakieś ptaszki, przypominające urzędnicze znaczki.
I czym wyraźniej wspominałem swoje dzieciństwo, tym bardziej stawało się jasne, że już się ono nie powtórzy, że nawet nie natknę się na jego cień w cudzym dziecięcym zeszycie.
A był to groźny zeszyt.
Północne miasta budowano z drewna, płoty i ściany domów malowano jasną ochrą i pędzel młodego artysty uczciwie powtarzał tę barwę wszędzie tam, gdzie chłopczyk chciał mówić o zabudowaniach ulic, o dziele ludzkich rąk.
W zeszycie było bardzo, bardzo wiele płotów. Prawie na każdym rysunku równe, żółte płoty, zwieńczone czarnymi liniami drutów kolczastych, otaczały ludzi i domy. Żelazne nici wykonane według państwowego wzorca pokrywały wszystkie płoty w dziecięcym zeszycie.
Koło płotów stali ludzie. Ci ludzie z zeszytu nie byli ani chłopami, ani robotnikami, ani myśliwymi – byli to żołnierze, konwojenci i wartownicy z karabinami. Podobne do grzybów, chroniące przed deszczem budki stały u stóp ogromnych wieży strażniczych. A na wieżach chodzili żołnierze, rozbłyskiwały lufy karabinów.
Zeszycik był niewielki, ale chłopczyk zdołał namalować w nim wszystkie pory roku w swoim rodzinnym mieście.
Jaskrawa ziemia, jednostajnie zielona, jak na obrazach wczesnego Matisse’a, i sine, sine niebo, świeże, czyste i jasne. Zachody i wschody słońca były solidnie purpurowe, i nie wynikało to z dziecięcej nieumiejętności znajdowania półtonów, barwnych przejść czy odkrywania sekretów światłocienia. Nie było też sztuką według recepty Gauguina, zalecającego malować wszystko to, co wywołuje wrażenie zieleni, najmocniejszym kolorem.
Zestawienie barw w szkolnym zeszycie bardzo prawdziwie oddawało koloryt nieba na Dalekiej Północy, niezwykle czysty i jasny, bez półtonów.
Przypomniałem sobie starą północną legendę o Bogu, który był jeszcze dzieckiem, gdy stwarzał Tajgę. Barw było w niej niewiele, ale były one po dziecinnemu czyste, rysunek prosty i jasny, a tematy niewyszukane.
Później, kiedy Bóg wyrósł i stał się dorosłym, nauczył się wycinać dziwaczne wzory liści, wymyślił mnóstwo postaci różnobarwnych ptaków. Dziecięcy świat sprzykrzył mu się jednak i zasypawszy śniegiem swoje tajgowe dzieło, odszedł na południe. Tak mówiła legenda.
I w zimowych rysunkach dzieciak także nie rozminął się z prawdą. Drzewa były czarne i nagie. To były daurskie modrzewie, a nie sosny i choiny z mojego dzieciństwa.
Odbywało się północne polowanie: szczerzący zęby owczarek niemiecki napinał smycz, którą trzymał w ręku Iwan-carewicz. Był on w czapce uszance wojskowego kroju, w białym półkożuszku z owczej skóry i długich rękawicach – „kragach”, jak je zwą na Północy. Na plecach Iwana-carewicza zwisał automat. W śniegu tkwiły nagie drzewa o kształcie trójkąta.
Dzieciak niczego nie zobaczył ani nie zapamiętał oprócz żółtych domów, drutu kolczastego, wieżyczek strażniczych, owczarków niemieckich, konwojentów z automatami i sinego, sinego nieba.
Mój towarzysz zaglądnął do zeszytu i pomacał kartki.
– Lepiej byś gazety poszukał na palenie. – Wyrwał mi z rąk zeszyt, zgniótł go i rzucił z powrotem na kupę śmieci. Zeszyt zaczął pokrywać się szronem.
SKONDENSOWANE MLEKO
Z głodu nasza zawiść, podobnie jak wszystkie inne uczucia, była tępa i bezsilna. Brakowało nam na nie siły, na to, żeby poszukać sobie łatwiejszej pracy, żeby chodzić, pytać, prosić… Zazdrościliśmy tylko znajomym, tym, z którymi razem zjawiliśmy się w tym świecie, tym, którym udało się trafić do pracy w biurze, w szpitalu, w stajni – nie było tam wielogodzinnej, ciężkiej, fizycznej pracy, wysławianej na frontonach wszystkich wrót, że jest to sprawa dzielności i bohaterstwa. Słowem – zazdrościliśmy tylko Szestakowowi.
Jedynie coś z zewnątrz mogło odmienić nasze zobojętnienie, odwieść od zbliżającej się z wolna śmierci. To musiałaby być zewnętrzna, a nie wewnętrzna siła. Wewnątrz wszystko się wypaliło, została pustka, było nam wszystko jedno, i poza jutrzejszy dzień nie planowaliśmy niczego.
Tak było i teraz – chciało mi się pójść do baraku, lec na nary, a tymczasem sterczałem u drzwi sklepiku z żywnością. Mogli w nim kupować tylko skazani za przestępstwa „pospolite”, a także zaliczeni do „przyjaciół ludu” złodzieje-recydywiści. Nie mieliśmy tam co robić, ale nie sposób było oderwać oczu od chlebnych bochenków koloru czekolady; słodki i ciężki zapach świeżego chleba drażnił nasze nozdrza – aż w głowie się od tego kręciło. A ja stałem, nie wiedząc, kiedy znajdę w sobie dość siły, aby odejść do baraku, i patrzałem na ten chleb. Wtedy właśnie zawołał mnie Szestakow.
Znałem go jeszcze z „Wielkiej Ziemi”, z więzienia na Butyrkach; siedziałem z nim w jednej celi. Nie było między nami przyjaźni, całkiem po prostu zwykła znajomość. W kopalni Szestakow nie pracował na przodku. Był inżynierem, geologiem, więc wzięli go do pracy w zwiadzie geologicznym, czyli do biura. Szczęśliwiec, ledwie raczył się witać ze swymi znajomymi z Moskwy. Nie obrażaliśmy się – nie wiadomo, co mogli mu rozkazać w tym względzie. Własna koszula bliższa ciału itd.
– Zapal – powiedział Szestakow i podał mi kawałek oderwanej gazety, nasypał machorki, zapalił zapałkę, prawdziwą zapałkę…
Zapaliłem.
– Muszę z tobą porozmawiać – powiedział.
– Ze mną?
– Tak.
Odeszliśmy