Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 28
Jak zawsze okrążyliśmy piecyk. Tylko nie było komu śpiewać hymnów. I byłem bodaj nawet rad – że zapanowała cisza.
CHLEB
Ogromne, dwuskrzydłowe drzwi rozwarły się i do etapowego baraku wszedł rozdawca. Stanął w szerokim paśmie porannego światła, odbijanego przez niebieskawy śnieg. Ze wszystkich stron spoglądało na niego dwa tysiące oczu: z dołu – spod nar, na wprost, z boku, z góry – z wysokości trójpiętrowych nar, dokąd wdrapali się po drabince ci, co jeszcze zachowali siły. Dzisiaj był dzień śledziowy i za rozdawcą niesiono ogromną tacę z dykty, uginającą się pod górą śledzi, poprzecinanych na pół. Za tacą szedł dyżurny nadzorca w białym, błyszczącym jak słońce półkożuszku z garbowanej owczej skóry. Śledzie wydawano rano – co drugi dzień po połowie. Jakie tu przeprowadzono obliczenia dotyczące ilości białka i kalorii – tego nikt nie wiedział i nikt zresztą nie interesował się tego rodzaju scholastyką.
Szept setek ludzi powtarzał jedno i to samo słowo: ogonki. Jakiś mądry naczelnik, biorąc pod uwagę psychologię aresztantów, zarządził, aby wydawano jednocześnie albo głowy śledzi, albo ogony. Zalety jednych i drugich zostały już wielokrotnie przedyskutowane: w ogonkach było chyba więcej rybiego mięsa, ale za to głowa dawała znacznie więcej zadowolenia: wysysano skrzela, wyjadano rybi mózg. Śledzie wydawano nieoprawione i wszystkim to dogadzało: przecież jedli je z ośćmi, ze skórą. Żal, że to nie głowy, przemknął i znikł: ogonki były faktem, zostały dane. A do tego taca już się zbliżała i miała nastąpić najbardziej denerwująca chwila – jakiej wielkości kawałek się trafi – nie można było go zamienić ani zaprotestować – wszystko było na los szczęścia – wyciągniętą kartą w tej rozgrywce z głodem. Człowiek nieuważnie dzielący śledzie na porcje nie zawsze rozumie (albo szybko zapomniał), że dziesięć gramów więcej czy mniej – dziesięć gramów, tak na oko – może doprowadzić do dramatu, być może nawet do krwawego dramatu. A o łzach nawet nie warto mówić. Łzy się często zdarzają, wszyscy je rozumieją i nikt się nie śmieje z płaczącego.
Zanim rozdawca się zbliżył, każdy już wyliczył, jaki właśnie kawałek zostanie mu podany przez tę obojętną rękę. Każdy zdążył już się zmartwić, ucieszyć, przygotować na cud i znaleźć na krawędzi rozpaczy, jeżeli pomylił się w swoich spiesznych obliczeniach. Niektórzy przymykali oczy, nie panując nad zdenerwowaniem, aby otworzyć je dopiero wtedy, gdy rozdawca szturchnie, podając przydzieloną porcję. Schwyciwszy śledzia brudnymi palcami, gładząc go i przyciskając szybko i delikatnie, żeby ocenić, jaki kawałek się trafił – chudy czy tłusty (zresztą śledzie z Morza Ochockiego nie bywają tłuste i ten ruch palców to także oczekiwanie na cud), nie mogą się powstrzymać, żeby nie obrzucić szybkim spojrzeniem rąk tych, co się znajdują obok i co również gładzą i ściskają swe porcje, bojąc się zbyt spiesznie przełknąć ten maleńki ogonek. Nie zjadają śledzia od razu. Liżą, liżą, aż ogonek po trochu wyślizguje się z palców i znika. Pozostają ości, przeżuwane ostrożnie i delikatnie, aż roztają i znikną. Potem biorą się do chleba – pięćset gramów wydaje się z rana na cały dzień – odszczypują go po kawałeczku i wsuwają do ust. Wszyscy zjadają cały chleb od razu – dzięki temu nikt go nie ukradnie i nie odbierze, a i tak nie starcza siły woli, aby go zostawić na później. Nie należy się tylko spieszyć, nie należy zapijać wodą, nie należy go przeżuwać. Trzeba go ssać jak cukier, jak landrynkę. Potem można wziąć kubek herbaty – ciepławej wody, zabarwionej paloną chlebową skórką.
Zjedzony został śledź, zjedzony chleb, wypita herbata. Od razu robi się gorąco i nie chce się nigdzie iść, tylko położyć, ale już trzeba się odziewać – naciągać na siebie oberwany waciak, który był twoją kołdrą, podwiązać sznurkiem podeszwy do porwanych burek z pikowanej waty, do burek, które służyły ci za poduszkę, i trzeba się spieszyć, gdyż drzwi już otwarto na oścież i za ogrodzonym kolczastym drutem placykiem oczekują konwojenci z psami.
Odbywamy kwarantannę, tyfusową, ale nie dają nam próżnować. „Gonią” nas do pracy – nie według list, a całkiem po prostu odliczają piątkami w bramie. Istnieje sposób, dostatecznie pewny, ażeby każdego dnia trafić do względnie korzystnej pracy. Trzeba tylko cierpliwości i opanowania. Korzystna praca – to zawsze taka, do której biorą mało ludzi – dwóch, trzech, czterech. Praca, do której biorą dwudziestu, trzydziestu, stu – to praca na pewno ciężka, najczęściej roboty ziemne. I chociaż aresztantom nigdy zawczasu nie podają miejsca pracy – dowiadują się o tym w drodze – sukces w tej strasznej loterii przypada w udziale ludziom odznaczającym się cierpliwością. Należy przeciskać się do tyłu, do cudzych szeregów, odchodzić na bok i rzucać się do przodu, kiedy ustawiają małą grupkę. Natomiast dla dużych grup najbardziej korzystna praca – to przebieranie warzyw w magazynie, piekarnia, jednym słowem, te wszystkie miejsca, gdzie praca wiąże się z żywnością, czy to w stanie surowym, czy też nadającym się do spożycia – tam zawsze znajdują się resztki, odłamki, skrawki tego, co da się zjeść. Ustawiono nas i poprowadzono po grząskiej kwietniowej drodze. Nogi konwojentów żwawo człapały po kałużach. Nie zezwalano nam łamać szyku w obrębie miasta – nikt więc tych kałuż nie omijał. Nogi robiły się mokre, ale nikt na to nie zwracał uwagi – przeziębień się nie obawialiśmy. Zdarzało się to nam tysiące razy, a przy tym najbardziej niebezpieczne, co mogło nas spotkać – powiedzmy, zapalenie płuc – zaprowadziłoby nas do upragnionego szpitala. W szeregach słychać było urywany szept: „Do piekarni, słuchajcie, do piekarni” – istnieją ludzie, którzy zawsze o wszystkim wiedzą i wszystko odgadują. Są także tacy, którzy we wszystkim chcą widzieć to najlepsze. Dla innych, przeciwnie, wszystko idzie ku gorszemu i każde polepszenie przyjmują z niedowierzaniem, jak jakieś niedopatrzenie losu. I ta różnica w sposobie podejścia niewiele zależy od własnego doświadczenia – jest jakby dana w dzieciństwie – na całe życie…
Nasze najśmielsze nadzieje ziściły się – staliśmy przed bramą piekarni. Dwudziestu ludzi, wsunąwszy ręce w rękawy, dreptało w miejscu, odwracając się plecami do przejmującego wiatru. Konwojenci odeszli na bok i zapalili. Przez maleńkie drzwi wycięte w bramie wyszedł człowiek bez czapki, w granatowym fartuchu. Pogadał z konwojentami