Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 26

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

sprzed czy­ichś oczu – jeśli takie były! – w naszej bry­ga­dzie byli sami sła­be­usze, bez­silni i głodni. Byli­śmy ludz­kimi odpa­dami, a jed­nak trzeba nas było żywić – przy tym wcale nie odpa­dami, i nawet nie reszt­kami. Na nas też przy­dzie­lono jakiś tam tłuszcz, goto­wane jedze­nie, a co naj­waż­niej­sze – chleb, zupeł­nie takiej samej jako­ści jak ten, który otrzy­my­wały naj­lep­sze bry­gady, zacho­wu­jące jesz­cze siły i wypeł­nia­jące plan „przy pod­sta­wo­wej pro­duk­cji” – dają­cej złoto, złoto, złoto.

      Jeżeli jed­nak wyda­wano nam jedze­nie, to czy­niono to zawsze na końcu, czy w dzień, czy w nocy – wszystko jedno. Tej nocy rów­nież przy­szli­śmy w ostat­niej kolej­no­ści.

      Miesz­ka­li­śmy w jed­nym baraku, w jed­nej sek­cji. Zna­łem nie­któ­rych spo­śród tych pół­tru­pów – z wię­zie­nia czy z punktu tran­zy­to­wego. Codzien­nie poru­sza­łem się razem z tymi kłę­bami buszła­tów, płó­cien­nych usza­nek nie­zdej­mo­wa­nych z głowy od łaźni do łaźni, obu­wia ze sta­rych wato­wa­nych spodni poprze­pa­la­nych przy ogni­skach, i jedy­nie kie­ru­jąc się pamię­cią, roz­po­zna­wa­łem, że to wśród nich jest czer­wo­no­licy Tatar Muta­łow – jedyny miesz­ka­niec Czim­kientu, posia­da­jący pię­trowy dom pokryty bla­chą, i Jefre­mow – były pierw­szy sekre­tarz czim­kienc­kiego komi­tetu miej­skiego par­tii, który w trzy­dzie­stym roku likwi­do­wał Muta­łowa jako klasę.

      Był tu i Oksman, były naczel­nik oddziału poli­tycz­nego, któ­rego mar­sza­łek Timo­szenko, nie będąc wtedy mar­szał­kiem, prze­gnał ze swo­jej dywi­zji jako Żyda. Był też Łupi­now, pomoc­nik pro­ku­ra­tora gene­ral­nego ZSRR Wyszyń­skiego. Żawo­ron­kow – maszy­ni­sta paro­wo­zowni sawie­łow­skiej. Był rów­nież były naczel­nik NKWD z mia­sta Gorki, który na punk­cie tran­zy­to­wym wsz­czął sprzeczkę z jakimś tam swoim „pod­opiecz­nym”.

      – Bili cię? No to co? Pod­pi­sa­łeś – toś wróg, wpro­wa­dzasz w błąd wła­dzę radziecką, prze­szka­dzasz nam pra­co­wać. Wła­śnie przez takich gadów dosta­łem pięt­na­ście lat.

      Wtrą­ci­łem się:

      – Słu­cham cie­bie i nie wiem – czy śmiać się, czy napluć ci w twarz.

      Różni ludzie byli w tej „dopły­wa­ją­cej” bry­ga­dzie… Był też czło­nek sekty „Bóg wie”, a może sekta nazy­wała się ina­czej – była to bowiem jedyna stała odpo­wiedź sek­cia­rza na wszyst­kie pyta­nia naczal­stwa.

      Pozo­stało w pamięci nazwi­sko sek­cia­rza, oczy­wi­ście – Dmi­triew, cho­ciaż on sam ni­gdy się nie odzy­wał, gdy go tak wołano. Usta­wiały go w sze­regu, prze­su­wały i pro­wa­dziły ręce bry­ga­dzi­sty i kole­gów.

      Kon­wój czę­sto się zmie­niał i pra­wie każdy nowy dowódca sta­rał się pojąć tajem­nicę odmowy odpo­wie­dzi na gło­śną komendę: „Odlicz!” przy wycho­dze­niu do tak zwa­nej pracy.

      Bry­ga­dzi­sta krótko wyja­śniał „oko­licz­no­ści” i ucie­szony kon­wo­jent kon­ty­nu­ował odli­cza­nie.

      Sek­ciarz uprzy­krzył się już wszyst­kim w baraku. Nocami, nie mogąc spać z głodu, grza­li­śmy się i grzali przy żela­znym pie­cyku, obej­mu­jąc go rękami, chwy­ta­jąc ucho­dzące cie­pło sty­gną­cego żelaza, tuląc do niego twarz.

      Oczy­wi­ście odgra­dza­li­śmy od tego mar­nego cie­pła innych miesz­kań­ców baraku leżą­cych w pokry­tych szro­nem odda­lo­nych kątach i, podob­nie jak my, nie­śpią­cych z głodu. Stam­tąd to, z tych odle­głych zaszro­nio­nych kątów, wyska­ki­wał ktoś, kto miał prawo krzy­czeć, a nawet i bić, i odga­niał od pie­cyka głod­nych robo­cia­rzy wyzwi­skami i kop­nia­kami.

      Przy pie­cyku można było stać i legal­nie suszyć chleb, ale któż miał chleb, by go legal­nie suszyć? I ile godzin można suszyć skra­wek chleba?

      Nie­na­wi­dzi­li­śmy naczal­stwa, nie­na­wi­dzi­li­śmy jeden dru­giego, a nade wszystko nie­na­wi­dzi­li­śmy sek­cia­rza – za jego pie­śni, za hymny, za psalmy…

      Obej­mo­wa­li­śmy pie­cyk w mil­cze­niu. A sek­ciarz śpie­wał, śpie­wał ochry­płym, prze­zię­bio­nym gło­sem – śpie­wał cicho, ale były to jakieś hymny, psalmy, wier­sze. Śpie­wa­nie ni­gdy się nie koń­czyło.

      Pra­co­wa­łem z sek­cia­rzem w parze. Inni miesz­kańcy sek­cji odpo­czy­wali w cza­sie pracy od tych hym­nów i psal­mów, a ja nawet i tej ulgi nie mogłem zaznać.

      – Pomilcz tro­chę!

      – Dawno już bym umarł, gdyby nie pie­śni. Uciekł­bym – w ten mróz. Ale brak mi sił. Gdy­byż mieć ich tro­chę wię­cej! Nie pro­szę Boga o śmierć. On wszystko sam widzi.

      W bry­ga­dzie byli jesz­cze jacyś inni ludzie, obmo­tani szma­tami, jed­na­kowo brudni i głodni, z jed­na­ko­wym bla­skiem w oczach. Kim są? Gene­ra­łami? Boha­te­rami hisz­pań­skiej wojny? Rosyj­skimi pisa­rzami? Koł­choź­ni­kami z Woło­ko­łam­ska?

      Sie­dzie­li­śmy w sto­łówce, nie poj­mu­jąc, dla­czego nie dają nam jeść. Na kogo cze­kają? Co to za nowinę nam obwiesz­czą? Dla nas ona mogła być tylko dobrą nowiną. Ist­nieje taka gra­nica, kiedy wszystko, co może się jesz­cze zda­rzyć z czło­wie­kiem – to tylko coś lep­szego. Nowina może być tylko dobrą nowiną. Rozu­mie­li­śmy to wszy­scy, rozu­mie­li­śmy to cia­łem, a nie mózgiem.

      Otwo­rzyło się do wewnątrz okienko do roz­da­wa­nia posił­ków i zaczęto nam nosić w miskach zupę – gorącą! Kaszę – cie­płą! I kisiel – trze­cie danie – pra­wie chłodny! Każ­demu wydano łyżkę i bry­ga­dzi­sta uprze­dził, że trzeba ją oddać. Oczy­wi­ście, że oddamy łyżki. Po co nam łyżki? Żeby zamie­nić na tytoń w dru­gim baraku? Oczy­wi­ście, zwró­cimy je. Do czego nam łyżki? Od dawna przy­wy­kli­śmy jeść „przez burtę”. Po cóż tu łyżka? To, co pozo­sta­nie na dnie, można pod­su­nąć pal­cami na brzeg miski…

      Nie było się co zasta­na­wiać – przed nami stało jedze­nie, poży­wie­nie. Roz­dali nam chleb – każ­demu po dwu­setce do ręki. „Chleba tylko według przy­działu – uro­czy­ście oświad­czył bry­ga­dzi­sta – a reszta «ile wli­zie»”.

      I my jedli­śmy „ile wli­zie”. Każda zupa dzieli się na dwie czę­ści: „gęste” i „rzad­kie”. „Ile wli­zie” dawano nam rzad­kiego. Za to dru­gie danie – kasza – wcale nie było w niej oszu­kań­stwa. Trze­cie danie – cie­pła woda z lek­kim posma­kiem kroch­malu i ledwo wyczu­wal­nym śla­dem roz­pusz­czo­nego cukru. Był to kisiel.

      Aresz­tanc­kie żołądki wcale nie są zobo­jęt­niałe, ich zdol­no­ści odczu­wa­nia smaku wcale nie zostały przy­tę­pione gło­dem i pry­mi­tyw­nym jedze­niem. Odwrot­nie, sma­kowe wyczu­le­nie aresz­tanc­kiego, wygło­dzo­nego żołądka jest wprost nie­zwy­kłe. Jako­ściowa

Скачать книгу