Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 27

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

cza­ro­dziej.

      Był to malutki, czy­ściutki, czar­niutki, dobrze domyty czło­wiek z nie­po­odm­ra­żaną twa­rzą.

      Nasi naczel­nicy, nad­zorcy, dzie­sięt­nicy, kie­row­nicy robót, naczel­nicy łagrów, kon­wo­jenci – wszy­scy oni popró­bo­wali już Kołymy, i na każ­dej, każ­dej twa­rzy wypi­sała ona swe litery, pozo­sta­wiła swój ślad, wyryła dodat­kowe zmarszczki, na zawsze usa­do­wiła plamy odmro­żeń, piętna nie do zmy­cia – nace­cho­wała swym nie­znisz­czal­nym zna­kiem!

      Na różo­wej twa­rzy czy­ściut­kiego czar­nego czło­wieczka nie było jesz­cze ani jed­nej plamy, żad­nego piętna. Był to nowy star­szy wycho­wawca naszego łagru, który dopiero co przy­je­chał z kon­ty­nentu. Star­szy wycho­wawca prze­pro­wa­dzał doświad­cze­nie.

      Doga­dał się z naczel­ni­kiem, wymógł na nim, żeby naru­szyć stary kołym­ski oby­czaj – codzien­nie resztki zupy i kaszy odno­szono zgod­nie z dawną tra­dy­cją do baraku błat­nia­ków – „to, co naj­gęst­sze z dna” – i roz­da­wano rów­nież w bara­kach lep­szych bry­gad, ażeby pod­trzy­mać nie te naj­bar­dziej wygło­dzone, lecz te naj­mniej głodne bry­gady, żeby wszystko zamie­nić na „plan”, wszystko prze­mie­nić w złoto – dusze i ciała wszyst­kich – naczel­ni­ków, kon­wo­jen­tów i więź­niów.

      Bry­gady te – i błat­niacy także – przy­uczyli się, przy­wy­kli liczyć na te resztki. Ale nowy wycho­wawca nie zgo­dził się z tym oby­cza­jem i wymógł, żeby resztki jedze­nia roz­da­wać naj­bar­dziej głod­nym. Wtedy i sumie­nie się w nich prze­bu­dzi.

      – Na miej­scu sumie­nia wyro­sły im rogi – pró­bo­wał wmie­szać się dzie­sięt­nik, ale wycho­wawca był nie­ustę­pliwy i otrzy­mał zezwo­le­nie na eks­pe­ry­ment.

      Aby go prze­pro­wa­dzić, wybrano naj­bar­dziej wygło­dzoną bry­gadę – naszą.

      – Zoba­czy­cie, czło­wiek podje i z wdzięcz­no­ści dla pań­stwa będzie lepiej pra­co­wać. Czyż można wyma­gać pracy od tych docho­dia­gów. Docho­diagi – to pierw­sze słowo, z błat­niac­kiego narze­cza, któ­rego nauczy­łem się na Koły­mie. Czy dobrze mówię?

      – Dobrze – powie­dział naczel­nik odcinka, „wol­niaszka”, stary koły­mia­nin, który posłał „pod sopkę” nie­je­den tysiąc ludzi z tej kopalni. Przy­szedł podzi­wiać prze­bieg „eks­pe­ry­mentu”.

      – Tych nie­ro­bów, symu­lan­tów trzeba żywić przez mie­siąc mię­sem i cze­ko­ladą, przy zupeł­nym zwol­nie­niu od pracy. I nawet wtedy nie będą pra­co­wać. W ich czasz­kach coś się zmie­niło na zawsze. To – szlaka, odpady. Dla kopalni więk­szą war­tość przed­sta­wia dokar­mia­nie tych, co jesz­cze pra­cują, a nie tych nie­ro­bów!

      Przy okien­nym okienku zaczęto się kłó­cić i krzy­czeć. Wycho­wawca coś tam z zapa­łem dowo­dził. Naczel­nik odcinka słu­chał z nie­za­do­wo­lo­nym wyra­zem twa­rzy, a kiedy padło nazwi­sko Maka­renki, mach­nął na to ręką i odszedł na bok.

      Modli­li­śmy się każdy do swego Boga, sek­ciarz też – do swo­jego. Modli­li­śmy się, żeby nie zamknęli okienka, żeby wycho­wawca zwy­cię­żył. Aresz­tancka wola dwu­dzie­stu ludzi napięła się – i wycho­wawca zwy­cię­żył.

      Jedli­śmy dalej, wcale nie pra­gnąc roz­sta­nia z cudem.

      Naczel­nik odcinka wyjął zega­rek, ale już zawył sygnał – prze­ni­kliwy dźwięk łagro­wej syreny wzy­wał nas do pracy.

      – No, robo­cia­rze – nie­pew­nie wyma­wia­jąc to nie­po­trzebne w tym miej­scu słowo, powie­dział nowy wycho­wawca. – Zro­bi­łem wszystko, co mogłem. Uzy­ska­łem to dla was. Do was należy, aby odpo­wie­dzieć na to pracą, tylko pracą.

      – Popra­cu­jemy, oby­wa­telu naczel­niku – poważ­nie powie­dział były pomoc­nik pro­ku­ra­tora gene­ral­nego ZSRR, pod­wią­zu­jąc buszłat brud­nym ręcz­ni­kiem i dysząc w ręka­wice, nagrze­wa­jąc ich wnę­trze cie­płym powie­trzem.

      Drzwi się otwo­rzyły, wpusz­cza­jąc białą parę, a my wyleź­li­śmy na mróz, ażeby na całe życie zapa­mię­tać ten suk­ces – jeżeli komuś będzie dane prze­żyć. Wydało nam się, że mróz zła­god­niał. Ale to było nie­długo. Mróz był zbyt wielki, aby nie posta­wić na swoim.

      Doszli­śmy do wykopu i usie­dli w krąg, cze­ka­jąc na bry­ga­dzi­stę. Sie­dli­śmy w tym samym miej­scu, gdzie kie­dyś roz­pa­la­li­śmy ogni­sko i grza­li­śmy się przy nim, dmu­cha­jąc na złoty pło­mień, gdzie prze­pa­la­li­śmy ręka­wice, czapki, spodnie, buszłaty, burki, na próżno sta­ra­jąc się ogrzać, rato­wać przed mro­zem. Ale ogni­sko – to było dawno, zdaje się, w zeszłym roku. Tej zimy nie zezwa­lano robot­ni­kom na grza­nie się, grzał się tylko kon­wo­jent, poukła­dał głow­nie swego ogni­ska i roz­dmu­chał pło­mień. Owi­nął się kożu­chem i usiadł na pniu.

      Biała mgła ota­czała wykop oświe­tlony jedy­nie pło­mie­niem ogni­ska. Sie­dzący obok mnie sek­ciarz wstał i poszedł mimo kon­wo­jenta w tę mgłę, do nieba…

      – Stój! Stój!

      Kon­wo­jent był nie­zły chłop, ale z kara­bi­nem umiał się dobrze obcho­dzić.

      – Stój!

      Potem roz­legł się wystrzał, suchy szczęk kara­binu – sek­ciarz jesz­cze nie znikł we mgle – drugi wystrzał…

      – Widzisz więc, ty jele­niu – powie­dział po błat­niacku naczel­nik do star­szego wycho­wawcy – obaj przy­szli do wykopu. – Ale wycho­wawca nie śmiał wyra­żać zdzi­wie­nia z powodu zabi­cia więź­nia, a naczel­nika już takie rze­czy nie dzi­wiły. – Masz tutaj swój eks­pe­ry­ment. Te psy jesz­cze gorzej zaczęły pra­co­wać. Dodat­kowy obiad – to dodat­kowe siły na walkę z mro­zem. Od nich robotę – zapa­mię­taj to sobie, jele­niu – wymu­sza tylko mróz. Ani twój obiad, ani moje wale­nie po pysku, tylko mróz. Oni machają rękami, żeby się zagrzać. A my wkła­damy w nie kilofy, łopaty, prze­cież wszystko jedno, czym machać – pod­sta­wiamy taczki, skrzy­nie, gra­biarki i kopal­nia wyko­nuje plan. Daje to złotko… Teraz są syci i już wcale nie będą pra­co­wać. Dopóki nie prze­mar­zną. Wtedy poma­chają łopa­tami. A kar­mić ich nie ma sensu. Sfra­je­ro­wa­łeś mocno z tym obia­dem. Za pierw­szym razem wyba­cza się. Wszy­scy­śmy byli takimi samymi jele­niami.

      – Nie wie­dzia­łem, że to takie gady – powie­dział wycho­wawca.

      – Na drugi raz będziesz wie­rzyć star­szym. Jed­nego już dzi­siaj zastrze­lono. Nie­rób – fiłon. Pół roku na darmo jadł pań­stwowy chleb. Powtórz to – fiłon!

      – Fiłon – powtó­rzył wycho­wawca.

      Sta­łem tuż obok, ale naczal­stwo nie

Скачать книгу