Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 25

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

To nie o skar­petki cho­dzi – powie­dział Szes­ta­kow i obwiódł hory­zont pal­cem wska­zu­ją­cym. – Jak ty to wszystko widzisz?

      – Pew­nie poumie­ramy – powie­dzia­łem. Już naj­mniej ze wszyst­kiego chciało mi się o tym myśleć.

      – No, nie, nie zga­dzam się umie­rać.

      – A więc?

      – Mam mapę – z wolna powie­dział Szes­ta­kow. – Wezmę robot­ni­ków, zabiorę cie­bie i pój­dziemy na Czarne Źró­dła – to pięt­na­ście kilo­me­trów stąd. Będę miał prze­pustkę. Uciek­niemy w kie­runku morza. Zga­dzasz się? – Wszystko to wyło­żył mi szyb­kim, bez­na­mięt­nym gło­sem.

      – A co z morzem? Popły­niemy?

      – Wszystko jedno. Ważne, żeby tylko zacząć. Tak żyć nie potra­fię. Lepiej umrzeć, sto­jąc, niż żyć na kola­nach – oznaj­mił z namasz­cze­niem Szes­ta­kow. – Kto tak powie­dział?

      W rze­czy samej. Zna­jome zda­nie. Ale bra­ko­wało sił, aby sobie przy­po­mi­nać, kto i kiedy to powie­dział. Wszystko, co było w książ­kach, zostało zapo­mniane, prze­stano książ­kom wie­rzyć.

      Pod­wi­ną­łem spodnie i poka­za­łem czer­wone rany od szkor­butu.

      – To wła­śnie w lesie je wyle­czysz – powie­dział Szes­ta­kow – za pomocą jagód, wita­min. Prze­pro­wa­dzę, znam drogę. Mam mapę.

      Przy­mkną­łem oczy i myśla­łem. Do morza pro­wa­dzą trzy drogi – każda dłu­go­ści nie mniej niż pięć­set kilo­me­trów. Nie tylko ja, ale i Szes­ta­kow nie zdoła dojść. Chyba nie bie­rze mnie ze sobą w cha­rak­te­rze żyw­no­ści? Oczy­wi­ście, że nie. Ale dla­czego on kła­mie? Wie prze­cież o tym nie gorzej ode mnie; nagle prze­stra­szy­łem się Szes­ta­kowa – jedy­nego z nas, który dostał pracę we wła­snym zawo­dzie. Kto go tam urzą­dził i za jaką cenę? Prze­cież za wszystko trzeba pła­cić. Cudzą krwią, cudzym życiem.

      – Zga­dzam się – powie­dzia­łem, otwie­ra­jąc oczy. – Tylko powi­nie­nem się odkar­mić.

      – No, to pięk­nie, pięk­nie. Oczy­wi­ście, że musisz się odkar­mić. Przy­niosę ci… kon­serw. Prze­cież u nas można…

      Ist­nieje wiele kon­serw na świe­cie – mię­sne, rybne, owo­cowe… Ale naj­lep­sze ze wszyst­kich są mleczne – skon­den­so­wane mleko. Oczy­wi­ście, że nie należy pić roz­pro­wa­dzo­nego wrząt­kiem. Powinno się je jeść łyżką albo roz­sma­ro­wy­wać na chle­bie lub też po troszkę łykać, powoli wyja­dać z puszki, patrząc, jak żółk­nie rzadka, jasna masa i jak przy­le­pia się do ścianki cukrowa gwiazdka.

      – Jutro – powie­dzia­łem z zapar­tym od szczę­ścia odde­chem – mlecz­nych.

      – Dobrze, dobrze. Mlecz­nych. – I Szes­ta­kow odszedł.

      Powró­ci­łem do baraku, poło­ży­łem się i zamkną­łem oczy.

      Nie­ła­two było mi myśleć. Po raz pierw­szy w całej oka­za­ło­ści obja­wił mi się fizyczny cha­rak­ter naszej psy­chiki, w pełni odczu­walny. Myśle­nie spra­wiało ból. Ale trzeba było myśleć.

      On zbie­rze nas wszyst­kich i „zda” – to zupeł­nie jasne. Zapłaci za swą biu­rową pracę naszą krwią, moją krwią. Zabiją nas tam na miej­scu, na Czar­nych Źró­dłach, albo przy­pro­wa­dzą żywych i osą­dzą – doda­dzą po pięt­na­ście lat. Prze­cież on nie może nie wie­dzieć, że stąd uciec nie spo­sób. Ale mleko, zgęsz­czone mleko…

      Usną­łem i w swoim poszar­pa­nym, gło­do­wym śnie widzia­łem tę jego puszkę ze skon­den­so­wa­nym mle­kiem – ogromne mon­strum okle­jone gra­na­to­wym papie­rem. To gigan­tyczne, gra­na­towe niczym nocne niebo naczy­nie podziu­ra­wione było w tysią­cach miejsc i wycie­kało z niego mleko, two­rząc sze­roką strugę Drogi Mlecz­nej. Z łatwo­ścią dosię­ga­łem rękami nieba i jadłem gęste, słod­kie, gwiezdne mleko.

      Nie pamię­tam, co robi­łem w tym dniu i jak pra­co­wa­łem. Cze­ka­łem, ocze­ki­wa­łem zachodu słońca i rże­nia koni, które lepiej niż ludzie odga­dują koniec robo­czego dnia.

      Chry­pli­wie zahu­czała syrena i posze­dłem do baraku, w któ­rym miesz­kał Szes­ta­kow. Ocze­ki­wał mnie na ganku. Kie­sze­nie jego waciaka odsta­wały.

      Sie­dli­śmy za wiel­kim wyszo­ro­wa­nym sto­łem w baraku i Szes­ta­kow wycią­gnął z kie­szeni dwie puszki skon­den­so­wa­nego mleka. Rogiem sie­kiery prze­bi­łem wieczko puszki. Gęsta, biała struga pocie­kła na wieczko i na moją rękę.

      – Trzeba było prze­bić drugi otwór. Dla powie­trza – powie­dział Szes­ta­kow.

      – Nie szko­dzi – powie­dzia­łem, obli­zu­jąc brudne, słod­kie palce.

      – Daj­cie łyżkę – powie­dział Szes­ta­kow, obra­ca­jąc się do obstę­pu­ją­cych nas robot­ni­ków.

      Nad sto­łem poja­wiło się dzie­sięć błysz­czą­cych, wyli­za­nych łyżek. Wszy­scy stali i przy­glą­dali się, jak jem. Nie było w tym wcale nie­de­li­kat­no­ści ani ocze­ki­wa­nia na poczę­stu­nek. Nikt z nich nie spo­dzie­wał się, że podzielę się tym mle­kiem. Cze­goś takiego nikt ni­gdy nie widział – ich zacie­ka­wie­nie było zupeł­nie bez­in­te­re­sowne, gdy patrzyli, jak jem. Ja też wie­dzia­łem, że nie spo­sób nie patrzeć na jedze­nie zni­ka­jące w ustach innego czło­wieka. Usa­do­wi­łem się wygod­nie i jadłem mleko bez chleba, popi­ja­jąc od czasu do czasu zimną wodą. Zja­dłem zawar­tość obu puszek. Widzo­wie roze­szli się – wido­wi­sko było skoń­czone. Szes­ta­kow przy­glą­dał mi się ze współ­czu­ciem.

      – Wiesz co – powie­dzia­łem, wyli­zu­jąc dokład­nie łyżkę – roz­my­śli­łem się. Idź­cie beze mnie.

      Szes­ta­kow zro­zu­miał i wyszedł, nie powie­dziaw­szy ani słowa.

      Była to oczy­wi­ście mizerna zemsta, słaba jak wszyst­kie moje uczu­cia. Ale co ja mogłem jesz­cze zro­bić? Uprze­dzić innych – prze­cież ich nie zna­łem. A trzeba było uprze­dzić – Szes­ta­kow zdą­żył namó­wić pię­ciu. Po tygo­dniu ucie­kli; dwóch zostało zabi­tych nie­da­leko od Czar­nych Źró­deł, a trzech sądzono po upły­wie mie­siąca. Sprawa samego Szes­ta­kowa została „wyłą­czona w związku z zatrud­nie­niem”; w nie­dłu­gim cza­sie gdzieś go wywie­ziono, a po pół roku natkną­łem się na niego w innej kopalni. Za ucieczkę nie otrzy­mał dodat­ko­wego wyroku – naczal­stwo pro­wa­dziło z nim uczciwą grę, a prze­cież mogło być ina­czej.

      Pra­co­wał w zwia­dzie geo­lo­gicz­nym, był „syty i golony”, a jego skar­petki w sza­chow­nicę wciąż jesz­cze były całe. Nie witał się ze mną, a prze­cież

Скачать книгу