Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 22

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

i obma­cy­wały guzik, pętelkę, wgłę­bie­nie na buszła­cie, strze­py­wały jakieś śmieci i ponow­nie nie­ru­cho­miały. Poeta tak długo umie­rał, że już prze­stał rozu­mieć, iż rze­czy­wi­ście umiera. Nie­kiedy poja­wiała się, bole­śnie i pra­wie doty­kal­nie prze­ni­ka­jąca jego mózg, jakaś silna i pro­sta myśl – że ukra­dziono mu chleb, który poło­żył pod głową. I było to takie okropne, oble­wa­jące żarem, że gotów był się kłó­cić, bić, prze­kli­nać, szu­kać, udo­wad­niać. Ale nie miał na to już sił i myśl o chle­bie sta­wała się słab­sza… I od razu zaczy­nał myśleć o czymś innym – o tym, że wszyst­kich powinni wywieźć gdzieś za morze, a sta­tek z jakie­goś tam powodu spóź­nia się, i jak to dobrze, że on jest tutaj. Podob­nie łatwo i nie­pew­nie zaczy­nał myśleć o wiel­kim zna­mie­niu na twa­rzy sprzą­ta­ją­cego w baraku. Przez więk­szą część doby roz­my­ślał o tych wyda­rze­niach, które wypeł­niały tutaj jego życie. Przy­wi­dze­nia, które poja­wiały się przed jego oczami, nie były obra­zami dzie­ciń­stwa, mło­do­ści, suk­ce­sów. Przez całe życie gdzieś się spie­szył. To wspa­niale, że nie trzeba się spie­szyć, że można myśleć powoli. I nie spie­sząc się, myślał o wiel­kiej jed­no­li­to­ści przed­śmiert­nych ruchów – o tym, co zro­zu­mieli i opi­sali leka­rze – wcze­śniej, niż zro­bili to arty­ści i poeci. Twarz Hipo­kra­tesa – to przed­śmiertna maska czło­wieka, znana każ­demu stu­den­towi wydziału lekar­skiego. Ta zagad­kowa jed­no­li­tość przed­śmiert­nych ruchów posłu­żyła Freu­dowi za powód do two­rze­nia naj­śmiel­szych hipo­tez. Jed­no­li­tość i powta­rzal­ność – to nie­zbędne ugrun­to­wa­nie nauki. Tego, co jest w śmierci nie­po­wta­rzalne, poszu­ki­wali nie leka­rze, lecz poeci. Przy­jemna była świa­do­mość, że jesz­cze potrafi myśleć. Gło­dowe nud­no­ści stały się już od dawna czymś zwy­kłym. I wszystko było dlań jed­na­kowo ważne – Hipo­kra­tes, sprzą­ta­jący ze zna­mie­niem na twa­rzy i jego wła­sny brudny pazno­kieć. Życie powra­cało do niego, to znów ucho­dziło, i wtedy umie­rał. Ale życie zja­wiało się znowu, oczy się otwie­rały, poja­wiały się myśli. Jedy­nie nie poja­wiały się pra­gnie­nia. On już od dawna żył w tym świe­cie, gdzie czę­sto trzeba było przy­wra­cać ludziom życie – sztucz­nym oddy­cha­niem, za pomocą glu­kozy, kam­fory czy kofe­iny. Mar­twy znów sta­wał się żywym. A dla­cze­góż by nie? On wie­rzył w nie­śmier­tel­ność, w praw­dziwą ludzką nie­śmier­tel­ność. Czę­sto myślał o tym, że cał­kiem po pro­stu nie ma żad­nych bio­lo­gicz­nych przy­czyn, z powodu któ­rych czło­wiek nie miałby żyć wiecz­nie… Sta­rość – to tylko ule­czalna cho­roba, i gdyby nie to, do tej chwili nie­wy­ja­śnione, tra­giczne nie­po­ro­zu­mie­nie – to on sam mógłby żyć wiecz­nie. Albo do tego momentu, aż się zmę­czy. On wcale nie zmę­czył się życiem. Nawet teraz, w tym eta­po­wym baraku, w tej „tran­zytce”, jak czule wyma­wiali to słowo tutejsi miesz­kańcy. To był przed­sio­nek zgrozy i roz­pa­czy, ale w nim samym niczego takiego nie było. Prze­ciw­nie, pano­wał tu duch wol­no­ści, i wszy­scy to czuli. Przed nimi był łagier, a poza nimi – wię­zie­nie. To był „pokój na drogę” i poeta rozu­miał to.

      Ist­niała jesz­cze jedna droga do nie­śmier­tel­no­ści – Tiut­czewa:

      Szczę­śliwy, kto odwie­dził świat,

      Gdy losy jego się ważyły.

      Ale jeśli już, jak widać, nie uda mu się być nie­śmier­tel­nym, zacho­wu­jąc ludzką postać, jako ktoś fizycz­nie ist­nie­jący, to na nie­śmier­tel­ność jako twórca zasłu­żył na pewno. Nazy­wano go naj­więk­szym rosyj­skim poetą dwu­dzie­stego wieku i on czę­sto myślał, że tak jest naprawdę. Wie­rzył w nie­śmier­tel­ność swych wier­szy. Nie miał swo­ich uczniów, ale czy poeci mogą ich ścier­pieć? Pisał rów­nież prozę – słabą, pisał także arty­kuły. Ale, jak zawsze mu się wyda­wało, jedy­nie w wier­szach odkrył coś nowego i waż­nego dla poezji. Całe jego prze­szłe życie było lite­ra­turą, książką, baśnią, snem i tylko dzień powsze­dni był praw­dzi­wym życiem.

      Myślało mu się o tym wszyst­kim bez jakichś wewnętrz­nych sprze­ci­wów, odby­wało się to samo z sie­bie, gdzieś głę­boko w nim uta­jone. Roz­my­śla­nia te pozba­wione były pasji. Już dawno owład­nęła nim obo­jęt­ność. Jakie to wszystko było nie­ważne, jakaś „mysia krzą­ta­nina” w porów­na­niu z nie­do­brym cię­ża­rem życia. Sam się sobie dzi­wił – jak on może tak myśleć o wier­szach, kiedy wszystko zostało już zde­cy­do­wane, i on o tym wie­dział bar­dzo dobrze, lepiej niż kto­kol­wiek. I któż to by mógł być? Komu on tu jest potrzebny i kto się może z nim rów­nać? Po co więc nale­żało to zro­zu­mieć i po co on cze­kał… i zro­zu­miał.

      W tych chwi­lach, kiedy życie z powro­tem poja­wiało się w jego ciele i jego na wpół otwarte, zmęt­niałe oczy zaczy­nały nagle widzieć, powieki zaczy­nały drżeć, a palce się poru­szać – powra­cały rów­nież myśli i nie wyda­wało mu się, że są to już myśli ostat­nie.

      Życie poja­wiało się samo, jak peł­no­prawny władca; nie przy­wo­ły­wał go, a mimo wszystko wni­kało w jego ciało, w jego mózg, prze­peł­niało go podob­nie jak wier­sze, jak natchnie­nie. I zna­cze­nie tego słowa po raz pierw­szy ujaw­niło się przed nim w pełni. Wier­sze były tą życio­dajną siłą, dzięki któ­rej on żył. To wła­śnie tak było. On nie żył dla wier­szy, on żył wier­szami.

      Teraz było to tak oczy­wi­ste, tak dotkli­wie jasne, że natchnie­nie to wła­śnie było życie: przed śmier­cią dane mu było poznać, że życie było natchnie­niem, wła­śnie natchnie­niem.

      I cie­szył się z pozna­nia tej ostat­niej prawdy.

      Wszystko, cały świat rów­nał się wier­szom – praca, odgłosy koń­skich kopyt, dom, ptaki, skała, miłość – całe życie ukła­dało się w wier­sze i wygod­nie tam byto­wało. I tak powinno być, gdyż wier­sze były sło­wem.

      Strofy wier­szy i teraz powsta­wały z łatwo­ścią, jedna za drugą, i jak­kol­wiek od dawna już nie zapi­sy­wał ich i nie mógł zresztą tego robić, to słowa poja­wiały się łatwo w jakimś zada­nym i za każ­dym razem nie­zwy­kłym ryt­mie. A rym był czuj­ni­kiem, magne­tycz­nym narzę­dziem odnaj­dy­wa­nia słów i pojęć. Każde słowo było czę­ścią świata, odpo­wia­dało na wezwa­nie rymu, i cały świat prze­la­ty­wał z pręd­ko­ścią wła­ściwą elek­tro­nicz­nej maszy­nie. Wszystko krzy­czało – weź mnie. Nie, to mnie! Niczego nie trzeba było szu­kać. Jedy­nie odrzu­cać. Jakby dwaj ludzie tu ist­nieli – jeden, który two­rzy, włą­czyw­szy pełne obroty, i drugi, który wybiera i od czasu do czasu zatrzy­muje roz­pę­dzoną maszynę. I ujrzaw­szy w sobie dwóch ludzi, poeta pojął, że wła­śnie teraz two­rzy praw­dziwe wier­sze. Cóż z tego, że nie­za­pi­sane? Zapi­sać, wydru­ko­wać – wszystko to mar­ność nad mar­no­ściami. To, co naj­lep­sze – to bez­in­te­re­sowne. Naj­lep­sze jest to, co nie zostało zapi­sane, co powstało i zni­kło, roz­to­piło się bez śladu, i tylko odczu­cie twór­czej pracy, któ­rej nie spo­sób z niczym pomy­lić, dowo­dzi, że powstał wiersz, że powstało piękno. A może się myli? Czy jego twór­cza radość nie nie­sie w sobie błędu?

      Przy­po­mniał

Скачать книгу