Zima czarownicy. Katherine Arden
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zima czarownicy - Katherine Arden страница 24
Złota klacz uderzyła wyzywająco kopytem o ziemię, rozchlapując błoto, i odezwała się:
– Gdybym mogła, zabiłabym ich wszystkich. Zabiłabym wszystkich ludzi na świecie. Ośmielili się mnie przechytrzyć i okiełznać. – Złocistą doskonałość klaczy znaczyły blizny od siodła i ostróg, a na jej pysku widniały białe paski tam, gdzie odcisnęło się złote ogłowie. – Zabiłabym całe miasto.
Wasia nie odpowiedziała. Ból był niczym zamarznięta kula w jej ustach, mogła tylko wpatrywać się w klacz z niemą nienawiścią.
Klacz odwróciła się i pogalopowała przed siebie.
– Idź za nią, głupia – syknął bagienny demon. – Albo, jeśli wolisz, zostań tutaj, a ja cię pożrę.
Wasia nienawidziła tej klaczy, ale nie chciała umrzeć. Ruszyła między drzewami, potykając się na zakrwawionych stopach. Szła i szła, podążając za złotym świetlistym punkcikiem, aż była już pewna, że nie da rady zrobić ani kroku więcej.
Ale też nie musiała.
Drzewa się skończyły i Wasia znalazła się na pochyłej łące schodzącej ku ogromnemu zamarzniętemu jezioru. Był początek wiosny. Na otwartej przestrzeni gwiazdy nadawały nikły srebrny połysk wysokim trawom. Wszędzie wokół Wasia widziała majaczące kształty wielkich drzew, czarnych na tle srebrzystego nieba. Śnieg leżał na tej łące jedynie łatami, głównie we wgłębieniach. Wasia słyszała cichy szmer wody pod powierzchnią lodu.
Na łące pasło się więcej koni. Trzy… sześć… dwanaście. W nocy wszystkie, poza złotą klaczą, wydawały się szare. Stojąc między nimi, lśniła niczym upadła gwiazda, zadzierając wyzywająco głowę.
Wasia przystanęła w zdumieniu i udręce. Jakaś część niej była na wpół przekonana, że jej koń też musi gdzieś tu być, wśród swoich pobratymców, że za chwilę przygalopuje do niej, rozbryzgując śnieg, i nie będzie już sama.
– Słowiku – wyszeptała. – Słowiku…
Uniosła się ciemna głowa, potem jaśniejsza. Nagle wszystkie konie rzuciły się do ucieczki. Pierzchały od dźwięku jej głosu galopem, w dół, do jeziora, lecz tuż przed tym, gdy ich kopyta dotknęły lodu, wyrosły im skrzydła. Jako ptaki wzleciały w powietrze i szybowały nad rozświetloną przez gwiazdy powierzchnią jeziora.
Gdy Wasia odprowadzała je wzrokiem, miała w oczach łzy czystego zdumienia. Leciały nad jeziorem, jeden niepodobny do drugiego. Sowa, orzeł i kaczka oraz mniejsze ptaszki, dziw nad dziwy. Jako ostatnia oderwała się od ziemi złota klacz. Jej skrzydła machały szeroko, pozostawiając smugi dymu, a pierzasty ogon miał wszystkie kolory płomieni: złoty, niebieskofioletowy i biały. Leciała za innymi końmi, wołając je. W ciągu paru chwil wszystkie pochłonęła ciemność.
Wasia wpatrywała się w miejsce, w którym dopiero co stały konie. Zupełnie jakby jej się przyśniły. Wzrok mącił jej się ze zmęczenia. Stopy i twarz miała odrętwiałe, nie dygotała już, spowijał ją lodowaty kokon otępienia. Słowiku, dlaczego ty też nie odleciałeś? – zastanawiała się na wpół świadomie.
Na samym skraju jeziora rósł rozłożysty dąb. Na tle księżycowobiałego lodu jego konary wyglądały niby poczerniałe kości. Na prawo, wtulony między drzewa, majaczył przysadzisty ciemny kształt.
To była chatka.
A raczej jej ruiny. Dach, spadzisty, by nie gromadził się na nim śnieg, zapadł się. Przez okno i drzwi nie było widać płonącego ognia. Wszędzie tylko cisza, delikatne skrzypienie gałęzi, trzask lodu topniejącego na jeziorze. A jednak to miejsce, ta polana nad wodą, nie sprawiało wrażenia pustego. Raczej czujnego.
Chatka została zbudowana na solidnej platformie między dwoma drzewami, które sprawiały, że wyglądała tak, jakby stała czujnie na silnych nogach. Okna były niczym czarne oczy spoglądające w dół. Przez chwilę chatka wcale nie wydawała się martwa. Wasia miała wrażenie, że ją obserwuje.
Potem jednak poczucie zagrożenia zniknęło. To była tylko ruina. Zmurszałe schody się rozpadały. W środku z pewnością będą suche liście, myszy i nieukojona ciemność.
Ale może trafi się także sprawny piec, a nawet garść ziaren pozostawionych przez ostatniego mieszkańca chatki? W najgorszym razie Wasia schroni się chociaż przed wiatrem.
Nie do końca świadoma tego, co robi, przemierzyła łąkę, potykając się o kamienie i ślizgając na śniegu. Zaciskając zęby, wdrapała się po schodach. Jedyne, co słyszała, to pojękiwanie gałęzi i jej własny chrapliwy oddech.
U szczytu schodów stały dwa słupy z rzeźbionymi wizerunkami oświetlonymi gwiazdami i fantastycznymi niedźwiedziami, słońcami, księżycami, dziwnymi małymi twarzyczkami, które mogły należeć do czartów. Nad drzwiami znajdowała się belka wyrzeźbiona w kształt dwóch stających dęba koni.
Drzwi wisiały krzywo na zawiasach, a pod nimi nagromadziły się śliskie zgniłe liście. Wasia stanęła i nasłuchiwała.
Cisza. Oczywiście. Być może w środku schroniły się jakieś zwierzęta, jednak Wasia była zbyt wyczerpana, by się tym przejmować. Na wpół urwane drzwi ustąpiły ze skrzypieniem zardzewiałych zawiasów. Wasia, słaniając się, weszła do chatki.
W środku znalazła kurz, stare liście, woń zgnilizny, ziąb i wilgoć. Nie było cieplej niż na zewnątrz, choć przynajmniej nie przenikał tu lodowaty wiatr znad jeziora. Większą część izby zajmował rozsypujący się ceglany piec, w ciemności palenisko przypominało czarną zwierzęcą paszczę. Po drugiej stronie izby, w kącie przeznaczonym na ikony, zamiast nich stało pod ścianą coś dużego i ciemnego. Przesunęła się po omacku w tamtą stronę i stwierdziła, że to drewniana skrzynia z brązowymi okuciami zamknięta na wrzeciądz.
Dygocząc, odwróciła się w stronę pieca. Najbardziej ze wszystkiego pragnęła po prostu paść na podłogę w ciemności i stracić przytomność, bez względu na ziąb.
Zaciskając zęby, dźwignęła się na ławę przy piecu i ostrożnie zaczęła macać szorstkie cegły na jego wierzchołku, gdzie ktoś, kto kiedyś tu mieszkał, mógłby wydać ostatnie tchnienie. Niczego tam nie było, żadnej derki i z całą pewnością żadnych kości. Jaka tragedia sprawiła, że ta dziwna chatka opustoszała i popadła w ruinę? Noc otulała domek milczącą grozą.
Palce Wasi natrafiły na kilka zakurzonych patyczków przy piecu. Wystarczy, by rozpalić ogień, chociaż ona nie chciała ognia. Jej pamięć pełna była płomieni i gryzącego dymu. Od gorąca znów zaczęłaby ją piec poparzona twarz.
Z pewnością jednak w chacie było tak zimno, że poraniona dziewczyna, odziana jedynie w pelerynę i cienką sukienkę, zamarzłaby na śmierć. A ona zamierzała żyć.
Tak więc poruszana jedynie zimnym popiołem, jaki pozostał po jej silnej woli, Wasia przystąpiła do rozpalania ognia. Wargi i koniuszki palców miała zupełnie zdrętwiałe. Siniaczyła sobie golenie o przedmioty, których nie mogła dostrzec, szukając patyków i sosnowych igieł na podpałkę.
Po omacku, ogromnym wysiłkiem, po którym cała się trzęsła, zdołała