Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Magiczne miejsce - Agnieszka Krawczyk страница 16
A więc jednak diablica z widłami – pomyślał z rozbawieniem. Fakt, że i okropnego wójta ktoś potrafił trzymać w ryzach, był naprawdę krzepiący. – Swoją drogą, chciałbym zobaczyć tę Ksantypę – Mossakowski zatopił się w marzeniach. Pani wójtowa, której obraz pojawił się w jego wyobraźni, przypominała jedną z legendarnych niemieckich lekkoatletek z poprzedniej epoki, których czarujące męskie barytony ożywiały każdą konferencję prasową, a wyhodowane na sterydach anabolicznych mięśnie budziły zrozumiały podziw publiczności.
– To my już pójdziemy – wtrąciła się tymczasem Mila, bo atmosfera była naładowana grzmotem. – Bardzo dziękujemy.
Wójt wstał od stołu i pożegnał się z nimi elegancko.
– Raz był w Brzózkach pewien poseł, a teraz zawitał tu minister. – Cieszył się. – Miasteczko robi się europejskie. Zresztą trudno, żeby było inaczej. Z dofinansowania zrobiono już kanalizację i drogę, a nawet wyremontowano budynek gminy. W jego drugiej części wkrótce ruszy ośrodek zdrowia z prawdziwego zdarzenia. Nowoczesny i ze świetnym sprzętem.
– No i co? Miałam rację z tym Strasznym Dziaduniem. Oni sobie ośrodek zdrowia fundują, a nam żałują dwóch lekarzy na etat – powiedziała ze złością Mila, gdy tylko wyszli na ulicę.
– Ukryć się nie da – stwierdził Witold, którego ta wizyta szczerze ubawiła.
– Za to ty mu się spodobałeś – uznała, robiąc śmieszną minę.
– Szczerze wątpię, raczej nie nauczę się „zdrowo myśleć”, to znaczy w jego stylu. – Wzruszył ramionami.
Roześmiali się.
– Ja muszę jeszcze wpaść do geodety – uprzedziła Mila. – To nudne, więc pozwiedzaj sobie Brzózki Wielkie przez pół godziny.
Miasteczko było mało interesujące. Kwintesencja sennej, prowincjonalnej mieściny. Wszystko tutaj wyglądało nieciekawie – niezbyt prosty chodnik, obłażące z tynku domy, nawet drzewa wydawały się jakieś smutne. Mimo to w oknach nie brakowało podglądaczy, którzy czatowali na jakąś sensację. Brzózki miały zalewie kilka ulic i mały ryneczek w centrum. Obok barokowej siedziby gminy, remizy, szkoły, piekarni i dwóch lub trzech sklepów mieściła się tu również księgarnia. Witold właśnie tam skierował swe kroki. W sklepie od progu wiało grozą. Nudząca się sprzedawczyni wyszczerzyła w uśmiechu krzywe zęby. Najwidoczniej klient był tu rzadko spotykanym dobrodziejstwem.
– Czym mogę służyć? – Ekspedientka poszerzyła uśmiech na maksa, odsłaniając dziąsła.
– Hm… – mruknął Witold. – Czy ma pani może Harry’ego Pottera? – Nie miał zbyt wielkiej nadziei, gdyż księgarnia najwyraźniej specjalizowała się wyłącznie w lekturach szkolnych i arcydziełach typu Kalendarz rolnika oraz Sto potraw z ziemniaka.
– Ależ oczywiście. – Zęby sprzedawczyni zbliżyły się do Witolda w niepokojąco zawrotnym tempie. – A o którą część panu chodzi?
– O wszystkie.
Ekspedientka przestała się uśmiechać i zaniemówiła na chwilę.
– Ale pan wie, ile to będzie kosztowało?
– Wiem. I proszę o dwa takie komplety – powiedział stanowczo i zdecydowanie.
– A ma pan tyle pieniędzy? – zapytała nieśmiałym głosem i na wszelki wypadek mrugnęła sztucznymi rzęsami, co najwyraźniej miało mu osłodzić despekt podejrzenia o niewypłacalność.
Tym razem Witold zaniemówił. Ostatni raz takie pytanie („a masz, chłopcze, tyle pieniędzy?”) zadano mu, kiedy – mając dziewięć lat – usiłował kupić wszystkie czekolady, które akurat rzucili do jego osiedlowego sklepu.
– Myślę, że mam – uspokoił ją, wyciągając portfel.
Rozemocjonowana sprzedawczyni spakowała książki w ozdobny papier i włożyła je do torby.
– Pewnie chce pan fakturę?
– A po cóż mi ona? – zdziwił się bezbrzeżnie, odbierając elegancki pakunek.
– No, żeby odliczyć od podatku albo gdzieś ją przedłożyć – tłumaczyła szybko, trzepocząc rzęsami.
– Nie, kupuję te książki dla siebie – powiedział stanowczo i opuścił sklep, zostawiając wniebowziętą ekspedientkę w stanie całkowitego osłupienia. Taki obrót miała zwykle w ciągu kilku dni. Przez chwilę zaświtała jej kusząca myśl, czy nie zamknąć już na dziś sklepu i nie pobiec na plotki do koleżanek, ale obowiązek zawodowy wziął górę. Została.
W samochodzie Witold odwinął pakunek. Zaczął przeglądać książki i dość szybko wciągnął się w lekturę. Rzeczywiście przygody małego czarodzieja miały w sobie to „coś”. Na pewno nie mogły się równać z przygodową powieścią o piratach, ale czytanie bez wątpienia nie sprawiało przykrości.
– Czyś ty zgłupiał? – przywitała go serdecznie Mila, wracająca od geodety. – Myślałam, że ci się to nie podoba.
– Kupiłem to dla ciebie. To znaczy, do biblioteki – wyjaśniał szybko, chowając książkę do papierowej torby.
– Poważnie? – zdumiała się Mila. – Dzieci oszaleją ze szczęścia. One uwielbiają te głodne kawałki o czarodziejach. Alinka cię ozłoci.
– Dla niej kupiłem osobny zestaw. – Pokazał jej drugą paczkę. – Niech się dziecko cieszy.
– No proszę… Ty to masz gest. Przecież to musiało kosztować kupę forsy. Pewnie cały nasz budżet biblioteczny. – Pokiwała głową z uznaniem.
– Mam nadzieję, że dużo mniej. Bo jeśli tak, to nie wiem, w jaki sposób starcza ci na pomoce szkolne i lektury.
– A ty skąd o tym wiesz? – zapytała podejrzliwie, marszcząc brwi, jak zwykle, gdy rozmowa wkraczała na jakiś niewygodny dla niej temat.
– Alina mi powiedziała – wyjaśnił po prostu, bo już nauczył się, że z panią sołtys lepiej nie bawić się w żadne podchody.
– No tak. Hermiona Długi Jęzor! Szczerze mówiąc, nie starcza mi – mruknęła po chwili.
– To co robisz? – zdumiał się, bo doskonale wiedział, że zarówno budżet szkoły, jak i finanse przedsięwzięcia pod tytułem „Spółdzielnia Wiejska Ida” nie są z gumy.
– Dokładam trochę ze swoich. Ale niedużo – dodała szybko.
– Niedużo? – Szczerze w to wątpił, biorąc pod uwagę przeciętne ceny książek, z którymi zapoznał się w księgarni.
– No, dobra. Dużo. Tylko nikomu ani słowa. Jakby się Albert z Wojtkiem dowiedzieli, to pewnie zrezygnowaliby z większości książek, a to nie byłoby dobre.