Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Magiczne miejsce - Agnieszka Krawczyk страница 2

Magiczne miejsce - Agnieszka Krawczyk Magiczne miejsce

Скачать книгу

– pełen niesamowitych rzeźb i oczek wodnych.

      Cudaczne – pomyślał i przejrzał wycenę oraz sugerowany koszt remontu. Tak się akurat składało, że nie przekraczało to jego możliwości finansowych – budynek był w zaskakująco dobrym stanie technicznym. Posiadłość budziła zainteresowanie, a dom z bezrękim posągiem nad wejściem – sympatię. W Witoldzie drgnęła wspomniana wyżej żyłka hazardzisty. Nie namyślając się dłużej, wybrał numer telefonu Marka i zaakceptował ofertę. To była prawdziwa przygoda, odczuwał dreszcz radości podobny do tego, jaki towarzyszył mu podczas nurkowania na rafie koralowej czy wędrówek po pustyni.

      Właśnie w efekcie tych wszystkich wydarzeń jego terenowe auto prawie zakopało się w błocie. Wiosna zupełnie nie nadawała się na tego typu wędrówki ludów, ale w innym okresie roku po prostu nie mógł pozwolić sobie na urlop.

      Westchnął ciężko i po raz kolejny sprawdził wskazania nawigacji, która nie przydawała się tak naprawdę do niczego. Zresztą, jak pocieszył się, „prawdziwie zacne miejscowości nigdy nie są na nich umieszczane”[3]. Z powodu niskiej gęstości zaludnienia nie miał nawet kogo zapytać o drogę. Trudno się zatem dziwić, że zapadał już zmrok, gdy Witold dotarł do Idy, miejscowości na końcu świata, gdzie nabył posiadłość rodziny Tyczyńskich.

      – Sołtys Idy nazywa się Bielak – pouczył go przed wyjazdem Marek. – Ma dla ciebie klucze, moi ludzie pracują nad remontem dworu, będziesz mógł dopilnować ostatniego etapu prac.

      Ida była wioską z dziecięcej bajeczki, rozrzuconą w malowniczy sposób na niewielu pagórkach. Kilka drewnianych chałup majaczyło w półmroku, niezbyt wyraźnie widać było płoty, małe ogródki i zarysy sylwetek wiosennych kwiatów. Witold z niemałym wysiłkiem odszukał dom z tabliczką „Sołtys”, który – jak się okazało – wyróżniał się zdecydowanie z otoczenia. I to nie dzięki ciekawemu designowi, uwzględniającemu na przykład potłuczone talerze na elewacji, bądź odważnej koncepcji projektanta – „gargamela” z kolumną dorycką i architrawem. Rzucał się w oczy ze względu na swoją nietypowość. Przedstawiał obraz dość szalonych eksperymentów architektonicznych – właściwie składał się z samych dobudówek, choć wydaje się to zupełnie niemożliwe. Witold nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie, która część domu powstała jako pierwsza – finezyjna kompozycja z pustaków wydawała się stanowić jakąś pierwotną formę, lecz z kolei czworokątna niby stodoła z drewna była na pewno starsza. Nad gankiem domek miał dodatkowo coś w rodzaju koślawej wieżyczki, która nie wiedzieć czemu służyła.

      Zapukał do drzwi bez większej nadziei, bo we wszystkich oknach panowała ciemność. Sołtys i jego rodzina najwyraźniej preferowali spędzanie kwietniowych wieczorów poza domem. Witold westchnął, zapalił papierosa i usiadł na ganku. Cisza, przerywana od czasu do czasu szczekaniem psa, lekko go przerażała. Nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Nad głową rozpościerało się ciemne, rozgwieżdżone niebo, a powietrze przesycone było ciepłym aromatem kwiatów. Ogarnął go spokój.

      2.

      Od strony drogi dały się słyszeć kroki. Wstał i zobaczył młodą kobietę o długich, kręconych włosach. Miała około trzydziestu lat, a jej wygląd zupełnie nie pasował do obrazu wieśniaczki z zapomnianej przez Boga osady. Myśląc o mieszkańcach Idy, Witold wyobrażał ich sobie jako typy rodem ze skansenu wsi polskiej, w strojach z epoki wczesnego Gierka, a gumofilce i kraciaste chusteczki nachalnie dominowały w tym obrazie. Nadchodząca dziewczyna była ubrana w długi płaszcz i spodnie w stylu hippie. Oczywiście o chusteczce i walonkach nie było mowy.

      – Dzień dobry. Szukam sołtysa Bielaka – powiedział, gdy tylko zbliżyła się do niego. Wyciągnęła zza pazuchy małego kota i postawiła go na ganku.

      – Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór – odparła i wskazując na kota, dodała: – Właśnie dostałam go od naszych nauczycieli. Oni hodują koty, może i pan weźmie jednego?

      – Chyba nie, nie przepadam za tymi zwierzakami – wyjaśnił Witold, niezupełnie zgodnie z prawdą. Miał raczej ambiwalentny stosunek do zwierząt: psów, kotów i rybek akwariowych. Nie żeby ich jakoś specjalnie nie lubił, ale kochać też nie miał za co. Dziewczyna tymczasem kontynuowała wywód o kotach, mocując się z zamkiem w drzwiach:

      – Niesłusznie. Koty są bardzo mądre i zazwyczaj same wybierają sobie właścicieli.

      – I ten panią wybrał? – zainteresował się Witold, obserwując małe stworzenie, które z powagą zainicjowało wieczorną toaletę.

      – A żeby pan wiedział – roześmiała się, zapraszając go ruchem ręki do środka. – Wszedł mi po nodze na kolana, gdy graliśmy w karty. Musiałam go zabrać.

      – Jestem Witold Mossakowski… – przedstawił się, choć wąski i ciemny przedpokój przybudówki należącej do starej stodoły niezbyt sprzyjał eleganckim prezentacjom.

      – Domyśliłam się. Pan Wilczyński mówił, że posiadłość Tyczyńskich kupuje minister, ale myślałam, że każdy minister jest stary i łysy.

      – Jestem zaledwie podsekretarzem stanu, czyli wiceministrem, i to jednym z kilku, więc pani uwaga jest jak najbardziej słuszna. Droga awansu jest tak długa, że być może naprawdę zdążyłbym się zestarzeć i wyłysieć, zanim bym osiągnął wyższe stanowisko. Czy pani ojciec jest w domu? – ciągnął niezrażony.

      – A czego pan chce od mojego ojca? – zdziwiła się młoda kobieta, zapalając światło w pokoju, do którego weszli. Był ogromny i prawie całkowicie zapełniony książkami i innymi szpargałami. W kącie znajdowały się kręcone schody, prowadzące, jak domyślił się Witold, na ową koślawą wieżyczkę.

      – Miałem się zgłosić do pana sołtysa po klucze i dokumenty – objaśnił cierpliwie Witold.

      – Zaraz je panu dam. – Dziewczyna odwróciła się do niego z uśmiechem i wyciągnęła rękę. – Mila Bielak, ja jestem sołtysem Idy.

      – Przepraszam, głupio wyszło – powiedział, lekko zaskoczony. – Marek nic mi nie mówił.

      – To się właściwie ciągle zdarza. – Sołtys Mila machnęła ręką. – Napije się pan kawy?

      – Chętniej herbaty, jeżeli można.

      Przenieśli się do kuchni, która, jak ocenił Witold, znajdowała się z kolei w budynku z pustaka. Jej centralnym urządzeniem był duży piec, obudowany pięknymi kaflami w kolorze kobaltowego błękitu. Mila fachowo roznieciła ogień i postawiła na nim czajnik.

      – Pański dom jest już prawie gotowy. Ma pan szczęście, że zarząd PGR-u dbał o pałac i nie wymagał on kapitalnego remontu. Myślę, że może pan tam spokojnie przenocować. Jeżeli nie będzie panu odpowiadał nocleg w pustych komnatach, to proszę wrócić do wsi. Ksiądz pana przyjmie, już się zadeklarował.

      – Bardzo dziękuję, ale chyba to nie będzie konieczne – szybko zaprotestował Witold, nieco przestraszony ewentualnością noclegu na plebanii. Nie wiadomo, jakie tam panują zwyczaje. Może trzeba odleżeć krzyżem przed snem dwie godziny albo śpiewać w chórze na nieszporach?

      –

Скачать книгу