Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Magiczne miejsce - Agnieszka Krawczyk страница 6
Witold zrobił nieokreślony ruch ręką.
– Jak wszyscy czarodzieje, dysponuję wieloma magicznymi zdolnościami, w tym darem telepatii.
– Szkoda, że biblioteka szkolna ma tylko jedną książkę o Harrym – powiedziała dziewczynka po chwili milczenia.
– Dlaczego?
– Pani Mila mówi, że nie było pieniędzy. Bo wie pan, szkoła musi zamawiać pomoce, różne lektury i na Harry’ego już nie starczyło – westchnęła ze smutkiem. – Ale pani Mila obiecała, że przed wakacjami dokupi wszystkie pozostałe części.
– Szkoła kupuje dużo pomocy? – zaciekawił się Witold.
– Mnóstwo. Pani Mila uważa, że wszystko w szkole powinno być za darmo. Każdy jednak musi dbać o te rzeczy i nie niszczyć, bo brat albo siostra nie będą się mieli z czego uczyć.
– Ja, jak byłem mały, to dorysowywałem królom i królowym w podręczniku do historii wąsy – przypomniał sobie dawne czasy.
Dziewczynka się ożywiła.
– Mój brat też tak robił. Ale pani Tekla go oduczyła.
– W jaki sposób? – zainteresował się Witold.
– Kazała mi przynieść z domu zdjęcia Antka i wszyscy w klasie dorysowywali mu wąsy, czarne zęby i piegi. W końcu się popłakał.
– Bardzo ciekawe metody – roześmiał się Witold. – Czego uczy was pani Tekla?
– Przyrody. – Dziewczynka znowu podskoczyła. – A wie pan, że u nas w szkole jest tak samo jak w Hogwarcie? Pani Tekla jest jak profesor Sprout, która uczy Harry’ego zielarstwa, tylko ona jest fajniejsza.
– A pani Mila?
– O, ona jest trochę jak profesor Dumbledore, tylko nie taka stara, i trochę jak profesor McGonagall.
Witold pożałował, że nigdy nie przeczytał tych książek, które kupował przecież dla dzieci znajomych.
– To znaczy? – zapytał, bo te nazwiska niewiele mu mówiły.
– No, wie pan, pani Mila jest bardzo mądra: czytała chyba wszystkie książki świata, wie tyle o kosmosie i to same ciekawe rzeczy, nie takie nudne, a poza tym lubi koty. Profesor McGonagall zamieniała się przecież w kota.
Tak rozmawiając, doszli do szkoły. Witold od razu zrozumiał, dlaczego nie mógł jej wcześniej zlokalizować. Szkoła zajmowała piętrowy podłużny budynek ukryty w gąszczu drzew i krzewów. W lecie musiało być tutaj pięknie. Z boku widać było wąskie schodki, prowadzące na wysokie poddasze. Obok schodków przyczepiono tabliczkę z napisem „Biblioteka”. Poza tym szkoła mogła poszczycić się boiskiem i placem zabaw, pełnym drewnianych huśtawek i zjeżdżalni. Czerwona tablica obok ganku głosiła: „Szkoła Podstawowa w Brzózkach Wielkich, oddział filialny w Idzie”.
Weszli do środka.
Pierwszą osobą, na którą się natknęli, była Mila. Stała w wąskim korytarzyku, przeglądając trzymane w ręku papiery i książki. Ogromny Atlas Nieba Gwiaździstego wyraźnie jej zawadzał.
– Pani pozwoli, że ja go potrzymam – zaoferował swą pomoc Witold, bez żadnych niepotrzebnych wstępów. Pani sołtys oddała mu atlas z wdzięcznością.
– Bardzo dziękuję. Ze mną jest tak jak w tej piosence: „Gdybym ja miał cztery nogi, dwie długie nogi, dwie krótkie nogi”[8], tylko u mnie przydałyby się raczej ręce w tej samej ilości.
W tym momencie zwróciła uwagę na lokalną Hermionę Granger, która w zdenerwowaniu przestępowała z nogi na nogę, jakby zastanawiając się, co ma robić.
– Alinka, czemu ty nie jesteś jeszcze w klasie?
Hermiona z niepokojem skubała rękaw swetra.
– Noo… – zaczęła niepewnie.
– Pewnie znowu bawiłaś się w zaklęcia, co?
– No, ja tylko… – plątała się dziewczynka, a Mila pokręciła głową.
– Biegnij do klasy. Utrapienie z tym dzieciakiem – zwróciła się do Witolda. – Jest zupełnie zwariowana na punkcie Harry’ego Pottera.
– Zauważyłem – roześmiał się. – Gdy ją poznałem, najwyraźniej chciała rzucić na mnie urok.
– Niech się pan cieszy, że pan przeżył. – Mila się uśmiechnęła. – Ale co pana sprowadza do szkoły?
– Chciałem panią prosić, żeby zaprowadziła mnie pani do księdza Witalisa i pani Tekli – powiedział, licząc, że mu nie odmówi.
– Oczywiście, tylko że teraz mam lekcję. Może pan zaczekać? – Zmarszczyła zabawnie nos, co dodało uroku jej zazwyczaj bardzo poważnej twarzy.
– Czemu nie. Gdzie mam poczekać? – Rozejrzał się po pustym korytarzu i zadecydował, że posiedzi na placu zabaw.
– Najlepiej, gdyby poszedł pan ze mną do klasy. Mamy lekcję astronomii, mógłby mi pan pomóc.
Witold zrobił nieokreślony ruch ręką.
– Raczej nie, zupełnie nie znam się na tym. Nie odróżniam planet od siebie, a z gwiazdozbiorów znam dwa: Wielki Wóz i Krzyż Południa.
Nie chciał się przy tym przyznać, że wizyta w klasie napełnia go nieokreślonym lękiem, przypominając klasówki, kartkówki, kontrolę czystości chusteczki do nosa – ponieważ w jego szkolnych czasach rzadko używano chusteczek papierowych – oraz znienawidzoną fluoryzację zębów. Choć raczej nie podejrzewał, żeby w szkole podstawowej w Idzie zmuszali do czyszczenia zębów wstrętnie pachnącą chemiczną substancją lub badali głowy pod kątem robactwa. Nie uśmiechał mu się jednak powrót do szkolnej ławki, nawet w roli widza. Jego wspomnienia z tego etapu edukacji, zakończonego w sławetnych latach osiemdziesiątych, raczej nie były heroiczne. Wagary i mecze piłki nożnej, toczone na śmierć i życie z uczniami sąsiedniej szkoły – takie miał doświadczenia.
Mila najwyraźniej zauważyła jego minę, bo próbowała go jakoś pocieszyć i odwrócić uwagę od niewesołych myśli.
– Ma pan zupełnie dobre podstawy. I na pewno uprawiał pan kiedyś sporty ekstremalne. – Witold zdziwił się, bo w obecnej sytuacji było to stwierdzenie, zupełnie „od czapy”. Zaciekawiło go, co z tego wyniknie, więc odpowiedział:
– Owszem, bungee jumping, nurkowanie bezdechowe, czasami narciarstwo ekstremalne. Uważa pani, że astronomia to także niebezpieczny sport? – spytał bezradnie, bo w żaden sposób jedno nie kojarzyło mu się z drugim, a najwidoczniej jakiś związek musiał być.
– Niezupełnie. Czy zgodziłby się pan opowiedzieć o swoich przygodach w klasie?