Intruz. Marek Stelar

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Intruz - Marek Stelar страница 4

Intruz - Marek Stelar Mroczna strona

Скачать книгу

proszę mi wierzyć. Praktycznie trudno wyobrazić sobie lepsze.

      – To dlaczego wciąż nie znaleźliście człowieka, którego szukacie?

      – Zawsze są pewne ograniczenia, Marius. Zawsze. Ale proszę mi wierzyć, dzięki owemu źródłu te ograniczenia łatwiej pokonać. I po to też właśnie chcemy wynająć pana. Żeby pozbyć się tych ograniczeń.

      Marius westchnął i wyciągnął z kieszeni mały pakuneczek. Położył go na stole przed Czangiem.

      – Moja cena to dwieście tysięcy euro. Zaliczka pięćdziesiąt tysięcy pięcioma przelewami po dziesięć tysięcy na różne konta w De Nederlandsche Bank do jutra, numery kont w środku. Jest tam również telefon, z którego o każdej porze może pan do mnie zadzwonić, gdyby zaszła taka potrzeba. Proszę go mieć zawsze przy sobie, ja też mogę zadzwonić w razie sytuacji awaryjnej lub po informacje. Proszę więcej nie dzwonić pod numer, którego pan użył do nawiązania kontaktu. W telefonie, który pan dostaje, proszę niczego nie ustawiać ani nie zmieniać. Jeśli stwierdzę, że ktoś się nim bawił, zrywam kontrakt i znikam, a zaliczka przepada.

      – Jak pan to stwierdzi?

      Marius nie odpowiedział.

      – Dlaczego upiera się pan przy telefonie? – zapytał Chińczyk. – Wolałbym kontakty przez komunikator albo maile. Nawet przez sieć TOR. To znacznie wygodniejsze i bezpieczniejsze.

      – Co weszło w internet, zostaje w nim na zawsze. Sieć TOR też ma swoje słabe punkty, panie Czang. Dlatego. Ślady w sieci zostają zawsze, mniej lub bardziej widoczne, ale jednak są i przy odpowiednim zaangażowaniu można je odkryć. Oczywiście kontakty nasze ograniczamy do minimum, podczas rozmów będziemy również unikać sformułowań mogących zainteresować na przykład analityków z Echelonu.

      Czang patrzył na niego z lekkim rozbawieniem.

      – Pan naprawdę jest stomatologiem? – zapytał Mariusa. – Tak twierdził jeden z naszych wspólnych znajomych.

      – Naprawdę. Pana to bawi?

      – Absolutnie nie. To trochę… Dziwne, dla mnie dziwne, po prostu.

      – Lubię swoją pracę. – Wzruszył ramionami.

      – A tę drugą?

      – Też…

      – Trudno będzie panu zniknąć, tak nagle zamknąć praktykę, zostawić pacjentów… – Czang dopił czekoladę, odchylając lekko głowę do tyłu i czekając, aż jej resztka spłynie mu na język.

      – Takie są moje zasady współpracy, albo je akceptujecie, albo nie. Kwota zaliczki nie jest astronomiczna, więc nie wydaje mi się, żebyście mnie szukali, aby odzyskać jakieś nędzne grosze. A jeśli chodzi o znikanie… Nie będzie mi żal, panie Czang. Żyję w taki sposób, że w każdej chwili mogę zniknąć bez śladu, rozumie pan? Nic mnie nigdzie nie trzyma…

      Chińczyk patrzył przez chwilę na Mariusa w zamyśleniu.

      – Wie pan, Marius, w tym fachu trudno spotkać człowieka kulturalnego albo chociaż o elementarnej kulturze osobistej. Zwykle są to byli żołnierze sił specjalnych albo ludzie służb. Lub zwykli bandyci pozbawieni skrupułów. W każdym z tych przypadków takich ludzi nie interesuje nic więcej poza pieniędzmi, które zarobią za wykonanie zlecenia, i przyjemnościami, które za nie kupią.

      – Nie ma pan pojęcia, na co przeznaczę pieniądze za to zlecenie.

      – To prawda. Ale coś mi mówi, że nie jest pan jednym z tych, którzy przepuszczają forsę na narkotyki, alkohol, dziwki i hazard. Może to nie jest istotne z ogólnego punktu widzenia, ale dla mnie jednak to ma znaczenie, Marius. I dlatego bardzo się cieszę na naszą współpracę. Naprawdę. Mam nadzieję, że będzie owocna. – Czang odsunął rękaw koszuli, zerknął na zegarek i lekko klepnął się w uda. – No dobrze, wszystko jasne. Mamy umowę i nie zamierzam postępować wbrew jej zasadom. Liczy się nasz cel; od tej pory nasz wspólny cel. Pozwoli pan, że zapłacę rachunek?

      Marius skinął głową. Czang podniósł rękę i przywołał kelnera czającego się w półmroku przy kontuarze. Zerknął na paragon i wyjął portfel, z którego wyciągnął sześćdziesiąt złotych. Dał je kelnerowi, a kiedy ten odpłynął miękkim krokiem w swój półmrok przy barze, podał Mariusowi rękę.

      – Powodzenia, Marius. Życzę tego nam obu…

      Wstał, wziął z wieszaka swój płaszcz i włożył.

      – Zamówić panu taksówkę? – zapytał Marius.

      Czang odmówił.

      – Przejdę się – odparł i pomachał mu na pożegnanie, a potem wyszedł na zewnątrz.

      Marius odczekał pół minuty, a potem nieśpiesznie ubrał się w kurtkę i również wyszedł, zostawiając zimną, nietkniętą kawę. Wsiadł do samochodu i uruchomił silnik.

      Czang popełnił mały błąd, a właściwie okazał się odrobinę nieostrożny. Kiedy płacił rachunek, w portfelu ukazał się mały, wąski fragment jakiejś plastikowej karty. Marius nie miał pojęcia, do czego służyła, ale to było nieistotne. Istotne było to, że nosiła ślady zużycia: była wytarta od częstego wyciągania i wsuwania w otwór automatu. I jeszcze coś. Zauważył w jej rogu wspiętego niedźwiadka. Był czarny, a tarczę, w której tkwił, wieńczyła złota korona. Drugą rzeczą było przyznanie się, że widział go siedzącego w samochodzie przed kawiarnią. Oraz to, że jego auto miało holenderskie tablice. Marius przecież widział, jak Czang przechodził od taksówki do lokalu: szybko i nie rozglądając się na boki. Jakim cudem zauważył tyle rzeczy? Jego, ukrytego za ciemnymi szybami, i żółte tablice, w dodatku wiedział, że są holenderskie. Na tej podstawie oraz na podstawie uwagi o jego wyglądzie z początku rozmowy Marius wysnuł pewien wniosek. Nie mógł mieć stuprocentowej pewności, ale jego podejrzenie mogło z nią graniczyć.

      Grupa wpływów, o jakiej wspomniał Chińczyk na początku spotkania, była bardzo dobrym określeniem, ale nie do końca oddawała istotę rzeczy. Czang zapewne był szpiegiem, i to z dużym doświadczeniem, najprawdopodobniej rezydował na stałe w Berlinie i na pewno od dawna przebywał w Europie. Nie była to informacja, która cokolwiek zmieniała i z którą Marius wiązał jakieś wielkie oczekiwania, ale mogła mu się przydać.

      Zerknął w lusterko, wrzucił bieg i ruszył w stronę Marszałkowskiej.

      2. Szczecin, 22 października 2018, godz. 11.00

      Skrzynkę mailową sprawdzam regularnie, choć jestem święcie przekonany, że niewiele jest na tym świecie osób, które mogłyby chcieć do mnie napisać z powodów innych niż merkantylne. Robię to po prostu z nawyku, a może raczej wiedziony rozpaczliwą nadzieją, że to się jednak z jakichś powodów zmieni i ktoś napisze nie z grzeczności, nie z obowiązku ani na polecenie służbowe przełożonego. Klikanie kolorowego prostokącika wypełnionego napisem „odbierz” jest chyba przejawem gasnącej z każdym rokiem mojego jałowego życia nadziei, że pojawi się w nim ktoś, kto sprawi, że takie już nie będzie. Ktokolwiek. To taka nienazwana tęsknota za odmianą, której chciałbym, ale której równocześnie się boję. I w tamtej chwili, gdy w mojej skrzynce

Скачать книгу