Intruz. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Intruz - Marek Stelar страница 7
„Nie daj się zabić, Mały”.
– Pierdol się – wymruczałem i ruszyłem gwałtownie w kierunku domu.
Przystanąłem nagle, kiedy coś znienacka przyszło mi do głowy. Nie miałem z Kamilem kontaktu prawie dwadzieścia lat. Skąd, do cholery, znał mój adres mailowy, który trzeba podać przy rejestracji do biblioteki? I po co ta cała zabawa z podrzucaniem jednej książki i listem w drugiej?
Kamil się nie pomylił. Przyszli po mnie następnego dnia o siódmej rano, tuż przed tym, jak zamierzałem wyjść do pracy.
3. Szczecin, 23 października 2018, godz. 07.00
Kiedy otworzyłem im drzwi, w ręku trzymałem teczkę. Wziąłem ją chwilę przedtem, nim dźwięk dzwonka przerwał ciszę samotnego poranka. To na niej zawiesili wzrok, jakbym trzymał w ręku broń albo inne niebezpieczne narzędzie.
– Pan Adrian Wicha, prawda? – zapytał wyższy.
– Tak. – Poczułem, jak szyja nabrzmiewa mi od krwi coraz szybciej pompowanej arteriami przez trzepoczące w piersi serce. – Panowie w jakiej sprawie?
Przypomniałem sobie wiadomość od brata. Nie spaliłem jej, bo faktycznie uznałem ją za wygłup, a jej treść za idiotyczną. List leżał w kuchni, na blacie, tam gdzie zostawiłem go po powrocie z biblioteki. Teraz starałem się zachować spokój, w końcu nie miałem niczego na sumieniu, ale ci dwaj przed drzwiami nie musieli o tym wiedzieć. Chwyciłem mocniej rączkę teczki, a palce drugiej ręki zacisnąłem na klamce tak, że aż pobielały. Mężczyźni nie mogli tego widzieć, ale coś musieli dostrzec w mojej twarzy, bo ten drugi uśmiechnął się uspokajająco.
– Spokojnie. – Podniósł dłoń. – Chcieliśmy z panem porozmawiać. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zapraszamy pana na spotkanie.
– Muszę iść do pracy. – Tylko to przyszło mi do głowy.
– Rozumiem, ale to długo nie potrwa. Nalegam.
Pokiwałem głową i nie powiedziałem już nic więcej. Jako człowiek po studiach prawniczych miałem świadomość pewnych rzeczy, więc w tym samym momencie uznałem po prostu, że bezpieczniej będzie niczego nie mówić. Milczałem więc przez całą drogę do centrum, podobnie jak dwaj mężczyźni, którzy mnie zabrali, a w głowie kłębiły mi się setki niewesołych myśli. Zatrzymaliśmy się w końcu przed wąską bramą jednego z budynków na Małopolskiej, a potem, kiedy brązowe, segmentowe drzwi uniosły się, wchłonął nas ciemny tunel, by wypluć po chwili na wewnętrznym dziedzińcu szczecińskiej delegatury ABW. Przeszliśmy w ciszy do budynku, dotarliśmy do głównej klatki schodowej i po chwili znaleźliśmy się przy dyżurce.
– Poproszę pana o dowód osobisty oraz telefon i wszystkie urządzenia, które mają możliwość rejestracji dźwięku i obrazu – powiedział wyższy, wyciągając rękę.
Spełniłem jego prośbę, a kiedy funkcjonariusze załatwiali z dyżurnym formalności, wpatrywałem się tylko w wystającą z posadzki skośną rurę stanowiska do bezpiecznego rozładowywania broni i zastanawiałem się, o co tu, kurwa, chodzi.
Moje rozmyślania przerwało przybycie dwóch mężczyzn, którzy wymienili z dyżurnym po cichu kilka słów. Potem podeszli i stanęli nade mną. Uniosłem głowę; nie byli to ci, którzy mnie tu przywieźli.
– Zapraszamy – powiedział jeden, wskazując drzwi obok dyżurki.
Widniała na nich tabliczka z napisem „Pokój rozmów”. Prawie jak pokój zwierzeń… Wstałem i wszedłem do pomieszczenia, puszczony przodem przez obu mężczyzn. Za mną do środka wszedł tylko jeden.
– To na razie, daj znać, jak skończysz – rzucił drugi i zamknął drzwi.
Zostałem z tym pierwszym. Przyglądaliśmy się sobie jak dwaj nowi więźniowie w celi, którzy usiłują się wybadać i ustalić hierarchię, jaka będzie ich obowiązywać przez cały czas odsiadki, dopóki nie zjawi się ktoś jeszcze, by ją zmienić.
– Niech pan usiądzie – zaproponował tamten.
Był wysoki i sztywno wyprostowany, jakby kij połknął. Miał wygoloną głowę o podłużnym kształcie, a odrastające i już siwiejące włosy pokazywały prawdę: łysiał. Nie wyglądał, jakby się tym przejmował i chciał to ukrywać. Osadzone głęboko pod gęstymi brwiami oczy patrzyły bystro, a szczęki zaciskały się pod wystającymi kośćmi policzkowymi, uwydatniając pod skórą mięśnie i ścięgna. Wyglądał bardzo męsko. Z takim wyglądem mógłby grać agenta w filmie sensacyjnym, ale nie powiedziałem mu tego, tylko skorzystałem z jego propozycji i usiadłem przy małym stoliku na środku pokoju. Poza nim i dwoma krzesłami w pomieszczeniu nie było niczego. Nawet okna.
– Pewnie zastanawia się pan, po co chcieliśmy z panem rozmawiać? – Jego głos miał przyjemną barwę.
Usiadł przede mną. Patrzył na mnie przyjaźnie, tak jakby chciał, żebym się uspokoił.
– Nic innego nie robię od pół godziny – powiedziałem. – Wykazałem sporo dobrej woli, jadąc tu dobrowolnie. O ile wiem, a tak się składa, że wiem, podczas zatrzymania powinno się podać jego powód.
– Pan nie został zatrzymany. Pan został poproszony o rozmowę. To wszystko.
– Zgadza się – przyznałem spokojnie. – Wiem, że to nie było zatrzymanie. Jedynie wciąż zastanawiam się, jaki był powód tej prośby. A właściwie powód rozmowy.
– Oczywiście, rozumiem, już wyjaśniam. Tamci ludzie nie mieli pojęcia, po co kazano im pana tutaj przywieźć. Takie po prostu otrzymali polecenie. Na początek może się przedstawię: major Arkadiusz Oleszczuk z warszawskiej centrali Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
– Witamy w Szczecinie. – Uśmiechnąłem się i nie sądzę, żeby to wyglądało szczerze.
Kompletnie mi na tym nie zależało. Oleszczuk nie zareagował. Zamiast tego wstał z krzesła, przysiadł na skraju stolika, sięgnął do kieszeni marynarki i położył przede mną model samolotu. To był mały metalowy boeing 767, jaki personel pokładowy wręcza czasem wyjątkowym pasażerom albo gościom linii lotniczych. Ten pomalowany był w barwy lotowskie. Miał nawet maleńkie logo Star Alliance i jedna tylko rzecz różniła go od typowych liniowców LOT-u. Z boku kadłuba ktoś niezdarnie wydrapał kilka niewielkich liter.
ADRIAN.
– To pan? – Oleszczuk dotknął napisu i przejechał po nim palcem, a ja niemal poczułem ten dotyk na sobie.
– Skąd mam wiedzieć? – Moje ciało zaczęło nagle ważyć kilka razy więcej i doznałem uczucia, jakby jakaś niewidzialna siła wciskała mnie w krzesło.
– Pan ma tak na imię – stwierdził major.
– Wiem – odparłem takim samym tonem, wpatrując się w zabawkę jak zahipnotyzowany.
Oleszczuk delikatnie przygryzł dolną wargę, przyglądając mi się uważnie. Potem wziął samolocik