.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 18
Nie dzisiaj. Muszę się nareszcie wyspać.
Szkoda :( To dobranoc.
Pa.
Schował telefon do kieszeni i zawrócił. Przechodząc pod blokiem, spojrzał w okno sypialni Magdy na trzecim piętrze. Musiała już leżeć, bo paliła się mała lampka na stoliku przy łóżku.
Kwadrans później sam się położył. Było bardzo ciepło i nie mógł zasnąć. Reportaż Justyny zbudził w nim wspomnienia, do których od dawna nie wracał. Znowu słyszał, jak jego brat bliźniak mówi podekscytowanym głosem: „Widziałem, jak diabeł chodzi tam na palcach”. Zadrżał na to wspomnienie. Potem przypomniał sobie, kiedy widział brata ostatni raz. Mieli po dwanaście lat, wracali rowerami od dziadka Władysława do domu. Rysiek wyprzedził jego oraz rodziców i pojechał przodem. Nikt więcej go nie widział.
Po latach Marcin postanowił odgrzebać dawne akta zgromadzone przez milicję. Okazało się, że takich zaginięć było więcej. Od 1949 roku co cztery lata znikał nastoletni chłopiec, a władza i milicja tuszowały sprawę. W społeczeństwie socjalistycznym nie było miejsca dla psychopatycznych morderców – teoretycznie. Śledztwo prowadzane przez Marcina i Paulinę Czerny doprowadziło do wykrycia sprawcy zabójstw chłopców, później w sadzie na parafialnej łące odkryto ciała. Policja nie odnalazła jednak ani śladu Ryśka.
*
Przez kolejne dwa lata Marcin bezskutecznie starał się odkryć, co się naprawdę stało z jego bratem. Myślał o Ryśku bez przerwy, naciskał na Grabskiego, by przedłużać śledztwo w sprawie ofiar mordercy ze Szczepanowa. Nic nie znalazł. Pewne poszlaki wskazywały, że morderca mógł mieć wspólnika, powiedział to zresztą Zakrzewskiemu na chwilę przed swoją śmiercią. „Mam brata” – chwalił się z dumą. Policja nikogo takiego nie znalazła.
Obsesja Marcina doprowadziła w końcu do tego, że pierwszy raz rozstał się Pauliną Czerny. Wreszcie prokurator Grabski zamknął sprawę i wtedy dopiero Marcin otrzeźwiał. Musiał zapomnieć o zaginięciu swojego brata.
Ocknął się gwałtownie, kiedy Tina zerwała się, pobiegła pod drzwi wejściowe i szczeknęła jeden raz. Musiał przysnąć. Z trudem podniósł głowę i spojrzał na świecące czerwienią cyfry zegarka na biurku przy oknie. Szesnaście po drugiej.
– Tina – jęknął, przewracając się na drugi bok. – Co ty robisz? Kładź się spać.
Pies posłusznie wrócił i położył się przy łóżku. Jeszcze chwilę nasłuchiwał, wreszcie ułożył się wygodniej i zamknął oczy. W tym czasie Marcin spał już kamiennym snem.
8 Gwóźdź w czaszce
28 czerwca, niedziela rano
Wóz patrolowy B51 rozpoczął dyżur o godzinie szóstej. Dwoje policjantów, aspiranci Karina Buczko i Jacek Felman, jechało wolno codzienną trasą. Milczeli. Przez ponad dwa miesiące wspólnego jeżdżenia policjantka zdążyła już dobrze poznać zwyczaje swojego partnera i wiedziała, że zagadywanie go nie ma sensu. Dopóki aspirant Jacek Felman nie wypił kawy, był w podłym humorze i ograniczał się do burknięć i półsłówek.
Zajechali na stację benzynową BP na skrzyżowaniu Milenijnej z Legnicką. Dopiero kiedy zjedli po batoniku i wypili kawę z mlekiem, nastrój Jacka znacząco się poprawił.
O szóstej trzydzieści siedem wyjechali z BP i ruszyli pustą jeszcze o tej porze Legnicką w kierunku Pilczyc. Po ulewie nad ranem niebo nadal pokrywały ciężkie, deszczowe chmury. Co kilka minut zaczynało kropić, opony szumiały na mokrym asfalcie.
Jacek nawet się rozgadał i opowiadał, jak cały poprzedni dzień spędził na zakupach z żoną, a potem był na imprezie u znajomych. Ubolewał, że mógł sobie pozwolić tylko na dwa piwa. Karina słuchała jego paplaniny, wtrącając od czasu do czasu lekko złośliwą uwagę. Był spokojny niedzielny poranek, dyżurny z centrali milczał, jakby miasto jeszcze spało. Zazwyczaj wyglądało to inaczej. Wielu obywateli o tej porze dopiero wracało z nocnych hulanek, znakomita większość była nietrzeźwa. Taka była główna przyczyna interwencji policyjnego patrolu w niedzielę rano. Dzisiaj jednak było inaczej.
Przy Stadionie Miejskim skręcili na obwodnicę autostradową i zjechali na pierwszym zjeździe na ulicę Graniczną w kierunku lotniska.
O szóstej pięćdziesiąt cztery przejechali rondo i pojechali w kierunku nowego terminala lotniska. Sto metrów dalej, przy parku, zobaczyli mężczyznę ubranego jak do porannego joggingu, który wyszedł im naprzeciw, wymachując rękami.
O siódmej jeden aspirant Karina Buczko oparła się o dach samochodu patrolowego B51, zaparkowanego na ścieżce rowerowej, i drżącym głosem rozmawiała z dyżurnym w centrali. Jej partner, aspirant Felman, kilka metrów dalej wymiotował kawą z mlekiem, pomieszaną z batonikiem i żółcią.
*
Około wpół do ósmej od strony ronda z dużą prędkością nadjechał motocykl. Na widok radiowozu wyhamował gwałtownie.
– Co to za facet? – zapytał Felman, patrząc z dezaprobatą na rysunek na kasku motocyklisty. Bardzo realistyczna trupia czaszka z gwoździem wbitym w prawą skroń i nieregularnymi pęknięciami rozchodzącymi się na cały czerep nie zrobiła na nim dobrego wrażenia.
– Myślisz o tym gwoździu? – zapytała Karina i zaraz pożałowała pytania, ponieważ jej partner znowu pobladł i z trudem przełknął ślinę.
Tymczasem mężczyzna ściągnął kask, kurtkę i powiesił wszystko na kierownicy. Zbliżył się do policjantów, zakładając sobie na szyję policyjną odznakę.
– Komisarz Marcin Zakrzewski – przedstawił się, pokazując im odznakę. – Podobno macie zwłoki.
– Szybko pan jeździ, panie komisarzu. – Policjantka pokiwała głową z uznaniem.
– Mieszkam blisko. A więc?
Buczko opowiedziała mu o tym, jak się tu znaleźli, i wskazała biegacza, który stał oparty plecami o barierkę mostku.
W tym miejscu Ługowianka dwiema strugami opływała park Strachowicki. Droga do nowego terminala lotniska biegła przez skraj parku i niejako odcinała od całości mały, trójkątny fragment, przy którym się teraz znajdowali. Sto metrów dalej, za dłuższym wierzchołkiem trójkąta, wody Ługowianki znowu łączyły się w jeden nurt.
Zakrzewski się przedstawił. Mężczyzna nazywał się Michał Gorzycki. Jak co niedzielę wyszedł rano pobiegać, po drodze skręcił między drzewa za potrzebą. Nagle w oddali zobaczył coś dziwnego, jakby ludzką rękę. Zawołał. Nikt mu nie odpowiedział, dlatego poszedł w tamtym kierunku i znalazł zwłoki.
– Wybiegłem na ulicę wprost na przejeżdżający patrol – zakończył Gorzycki.
Zakrzewski podziękował i ruszył wałem Ługowianki we wskazanym przez niego kierunku. Trawa w parku była dokładnie skoszona, park porastały wielkie stare drzewa. Zakrzewski nie potrafił powiedzieć, jakie to gatunki. Rozpoznał tylko rozłożysty dąb mniej