Wyspa Przeznaczenia. Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wyspa Przeznaczenia - Морган Райс страница 10
Zdawało mu się, że jego głos poniósł się głośno po całej osadzie. Raymond spostrzegł jednak, że w rzeczywistości ludzie stojący z tyłu mieli trudności z dosłyszeniem, co mówi.
- Ty jesteś Royce? – zawołał do niego kowal. – To ty podajesz się za syna dawnego króla?
- Nie, nie – wyjaśnił prędko Raymond. – Jestem jego bratem.
- A więc ty także jesteś synem poprzedniego króla? – zapytał kowal.
- Nie, nie jestem – odparł Raymond. – Jestem synem chłopa, ale Royce…
- No to zdecydujże się – przerwała mu kobieta, która go zawstydziła. – Skoro ten Royce to twój brat, to nie może być synem poprzedniego króla. To oczywiste.
- Nie, nie zrozumieliście – powiedział Raymond. – Proszę, posłuchajcie mnie tylko, pozwólcie wyjaśnić, a…
- A co? – zapytał kowal. – Objaśnisz nam, jak ten Royce zasługuje na to, byśmy za nim ruszyli? Powiesz nam, że powinniśmy opuścić naszą wieś i walczyć w cudzej wojnie?
- Tak! – krzyknął Raymond, po czym zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało. – Nie, to znaczy… to nie jest cudza wojna. Ta wojna dotyczy nas wszystkich.
Kowal nie wyglądał na przekonanego jego słowami. Podszedł do Raymonda i oparł się na studni. Nie był już częścią ciżby, lecz tym, który do niej mówi.
- Czyżby? – powiedział, przesuwając spojrzeniem po innych. – Znacie mnie tu wszyscy, i ja znam was, i wszyscy wiemy, co się dzieje, kiedy możni toczą wojnę. Przychodzą tu i zabierają nas do swojej armii, i obiecują nam różne rzeczy, ale gdy jest już po wszystkim, to my jesteśmy martwi, a oni powracają do tego, czym zajmowali się wcześniej.
- Royce jest inny! – nie ustępował Raymond.
- Czemu jest inny? – odpalił kowal.
- Bo jest jednym z nas – powiedział Raymond. – Wychował się we wsi. Wie, jak toczy się tam życie. Zależy mu.
Kowal prychnął śmiechem.
- Skoro tak bardzo mu zależy, to gdzie on jest? Czemu go tu nie ma, a jest tylko jakiś chłopak, który podaje się za jego brata?
Wtedy Raymond wiedział, że nie ma po co mówić dalej. Ludzie z tej wsi nie usłuchają go, bez względu na to, co im powie. Usłyszeli już zbyt wiele obietnic od innych ludzi w dniach, nim król Carris zakazał swoim możnowładcom walczyć pomiędzy sobą. Jedynie myśl, iż Royce’owi w istocie zależy na nich zdołałaby przekonać ludzi, a kowal miał słuszność: nie mieli powodu, by w to wierzyć, skoro nawet go tu nie było.
Raymond zawrócił konia i wyjechał z osady z całą godnością, na jaką potrafił się zdobyć. Nie było jej wiele.
Jechał ścieżką prowadzącą do kolejnej wsi, rozmyślając i nie zważając na miarowy deszcz, który zaczął padać.
Kochał brata, lecz zarazem żałował, że Royce poczuł, iż musi odnaleźć swego ojca. Patrząc bezstronnie, Raymond rozumiał, jak bardzo odnalezienie poprzedniego króla przysłuży się ich sprawie, lecz to za Royce’em ludzie pójdą, to jego musieli zobaczyć, żeby powstać. Raymond nie był nawet pewien, czy bez niego zdoła zebrać jakąkolwiek armię.
To oznaczało, że kiedy król Carris odda cios, jedynie siły hrabiego Undine’a staną naprzeciw wojskom króla. Raymond nie wiedział, jak liczna będzie to armia, ale skoro utworzą ją siły każdego lorda w królestwie… nie będą mieli szans na zwycięstwo.
Gdyby tylko Royce tu był, Raymond nie wątpił, że potrafiłby zebrać armię, której potrzebowali. Jednak w tej sytuacji pozostała mu tylko nadzieja, że Lofen i Garet będą mieli więcej szczęścia.
- Nie możemy jednak liczyć na szczęście – powiedział Raymond na głos. – Nie kiedy tylu ludzi może zginąć.
Widział na własne oczy, czego możni potrafili dopuścić się wobec tych, którzy ich rozgniewali. Były klatki, tortury na głazie uzdrowicieli, i jeszcze gorsze rzeczy. W najlepszym razie każda ze wsi, która się zbuntuje, zostanie zniszczona – co jedynie dawało tym, którzy pozostali, więcej powodów, by nie przyłączać się do buntu.
Raymond westchnął. Nie mógł dokonać niemożliwego: potrzebowali Royce’a, ale było to niemożliwe, gdy szukał swego ojca. Chyba że…
- Nie, to się nie uda – wymamrotał Raymond na głos.
Tyle że mogłoby się udać. I tak nikt na tych ziemiach nie wiedział, jak wygląda Royce. Być może słyszeli o nim, być może nawet słyszeli, jak wygląda, ale każdy wiedział, że opowieści zniekształcają prawdę.
- To niemądry pomysł – powiedział Raymond.
Sęk w tym, że inny nie przychodził mu w tej chwili do głowy. Owszem, byłoby to niebezpieczne, gdyż Royce’a ścigano. Owszem, spowoduje to problemy później: ludzie poczują się oszukani, gdy się dowiedzą, niektórzy pewno nawet zdezerterują. Większa część jednak pozostanie z nimi. Większa część poczuje się zbyt związana ze sprawą, gdy stanie w szeregach armii, albo będzie zbyt zajęta walką, by o tym pomyśleć.
- Być może nawet nie zobaczą Royce’a z bliska – dumał Raymond.
Spostrzegł, że podjął decyzję, tak naprawdę jej nie podejmując, i jechał dalej drogą do kolejnej wsi. Wybrał osadę leżącą kilka wsi dalej, by nie dotarły do niej opowieści z Byesby i nie zniweczyły jego planów. Ta wieś była większa, miała gospodę i sporą stodołę, która służyła za ogólną przechowalnię zapasów. Była na tyle duża, by widok wjeżdżającego do niej jeźdźca nie zdumiał nikogo na tyle, by nakłonić go do wyjścia z chaty. Równało się to z tym, że Raymond musiał siedzieć na końskim grzbiecie na rynku i raz po raz krzyczeć do ludzi, nim ci wyszli do niego.
- Słuchajcie wszyscy. Posłuchajcie mnie! Przynoszę wieści!
Poczekał, aż ludzie zbiorą się dokoła niego, nim zaczął mówić.
- Zbliża się wojna! – powiedział. – Słyszeliście te opowieści: syn prawdziwego króla powrócił i obalił księcia, który ograbiał własnych ludzi! To prawda, a ja wiem, co teraz sobie myślicie. Sądzicie, że to kolejna sprzeczka pomiędzy możnymi, która nie ma z wami nic wspólnego, ale ja przybyłem tutaj, by rzec wam, że dotyczy ona także was. Że ta sprawa to zupełnie co innego.
- Ach tak, a niby to czemu? – krzyknął mężczyzna stojący na tyłach coraz liczniejszej ciżby. Raymond miał wrażenie, że zaczynają powtarzać się wydarzenia z poprzedniej wsi.
- Bo to szansa na to, by dokonać prawdziwych zmian. Bo to nie jest sprzeczka pomiędzy możnymi, lecz szansa, by stworzyć świat, w którym nie włada kilku możnych, trzymających nas w garści. Bo to jedyna walka, w której jednej ze stron naprawdę zależy na takich, jak wy, na takich, jak my