Uratuj mnie. Guillaume Musso
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Uratuj mnie - Guillaume Musso страница 6
Sam przeszedł przez wszystkie stadia: rozpacz, wstyd, bunt… Nie było dnia, żeby nie zadawał sobie pytania:
Co powinienem był zrobić, a czego nie zrobiłem?
Dręczące go poczucie winy nie pozwalało zakończyć żałoby. Nie mogło być mowy o tym, by „odbudował swoje życie”. Nadal nosił obrączkę, pracował siedemdziesiąt godzin w tygodniu i często spędzał w szpitalu kilka nocy z rzędu.
Zdarzały się chwile, w których czuł złość do żony i zarzucał jej, że tak zwyczajnie odeszła, niczego mu nie zostawiając: żadnych słów pożegnania, żadnych wyjaśnień. Nie umiał sobie wytłumaczyć, co doprowadziło ją do tego ostatecznego kroku, tak osobistego i intymnego. Ale tak to już było. Bywają pytania, które pozostają bez odpowiedzi i trzeba się z tym pogodzić.
Oczywiście w głębi duszy wiedział, że żona tak naprawdę nigdy nie wyleczyła się ze swojego dzieciństwa. I nigdy tak naprawdę nie wyprowadziła się z blokowisk w Bed-Stuy, otoczona gwałtem, strachem i odłamkami szkła z ampułek po narkotykach.
Niektóre rany nie odnawiają się, ale nie można ich również całkowicie wyleczyć. Musiał się z tym pogodzić, nawet jeśli każdego dnia swoim pacjentom mówił zupełnie coś innego.
*
W głębi cmentarza gałąź jakiegoś drzewa złamała się pod ciężarem śniegu.
Sam zapalił papierosa i jak co tydzień opowiedział żonie o najważniejszych wydarzeniach ostatnich dni.
Po chwili przestał mówić. Wystarczało mu bycie z nią i ze wspomnieniami. Lodowate zimno ścinało mu twarz. Dobrze czuł się w otoczeniu wirującego śniegu, którego płatki przyczepiały się do włosów i zarostu, bo był obok niej.
Czasami w nocy, po wyczerpującym dyżurze, odbierał dziwne doznania zmysłowe bliskie halucynacji: zdawało mu się, że słyszy głos Federiki i że widzi ją w drzwiach pokoju lub na szpitalnym korytarzu. Wiedział dobrze, że to wszystko jest nierealne, ale przyzwyczaił się uważać te wizje za sposób obcowania z żoną.
Kiedy na dobre zrobiło mu się zimno, Sam postanowił iść do samochodu, jednak po przejściu kilku kroków nagle zawrócił.
– Już dawno chciałem ci o czymś powiedzieć, Federico…
Głos mu się załamał.
– O czymś, czego ci nigdy nie wyznałem… czego nie wyznałem nikomu…
Przerwał na moment, jakby nie był jeszcze pewien, czy chce kontynuować tę spowiedź.
Czy ukochanej osobie należy o wszystkim mówić? Sądził, że nie. A jednak ciągnął:
– Nigdy ci o tym nie mówiłem, bo… jeśli naprawdę jesteś gdzieś tam w górze, z pewnością dobrze o tym wiesz.
Nigdy dotąd nie czuł obecności żony tak intensywnie jak tego ranka. Może z powodu nierealnego pejzażu, całej tej bieli, która otaczała go zewsząd i sprawiała wrażenie, jakby znalazł się gdzieś w niebie.
Mówił więc długo, bez przerw, i wreszcie wyjawił jej to, co od tylu lat tkwiło w jego sercu.
Nie było to przyznanie się do zdrady małżeńskiej ani nie dotyczyło żadnego wspólnego problemu. Nie chodziło również o pieniądze. To było coś innego.
Coś o wiele poważniejszego.
Kiedy skończył, poczuł wewnętrzną pustkę i ogromne zmęczenie.
Zanim odszedł, resztką sił wyszeptał:
– Mam tylko nadzieję, że nadal mnie kochasz…
3
Uratować komuś życie to tak, jak się zakochać: nie ma silniejszego narkotyku. Potem przez kilka dni chodzimy po ulicach i wszystko, co widzimy, wydaje nam się zmienione. Wydaje się nam, że staliśmy się nieśmiertelni, jakbyśmy uratowali własne życie.
Fragment z filmu Ciemna strona miasta Martina Scorsese
Szpital Świętego Mateusza
godzina 17.15
Jak każdego wieczoru Sam skończył obchód, zatrzymując się na dłużej w dwóch salach. Zawsze zostawiał sobie tych chorych na koniec, może dlatego, że zajmując się nimi od dawna, traktował ich po trosze – nie przyznając się do tego otwarcie – jak członków rodziny.
Cichutko uchylił drzwi do sali numer czterysta trzy na oddziale onkologicznym dla dzieci.
– Dobry wieczór, Angelo.
– Dobry wieczór, doktorze Galloway.
Na jedynym w tej sali łóżku siedziała po turecku czternastoletnia dziewczynka, chuda, prawie przezroczysta. Na kolanach trzymała laptopa w cukierkowym kolorze.
– Co dziś nowego?
Odrobinę ironicznym tonem Angela opowiedziała mu o swoim dniu. Często zachowywała się arogancko, bo nie znosiła współczucia i użalania się nad jej chorobą. Nie miała rodziny. Zaraz po urodzeniu zostawiono ją na porodówce w małej miejscowości w New Jersey. Była dzieckiem zbuntowanym, niezbyt towarzyskim, ciągle przenoszonym z ognisk opiekuńczych do rodzin zastępczych, i dużo czasu upłynęło, zanim Sam zdobył jej zaufanie. Ponieważ wielokrotnie leżała w szpitalu, Sam prosił ją czasami, żeby pocieszała młodsze dzieci, które czekało leczenie lub operacja.
Zawsze kiedy widział, jak się śmieje, z trudem uświadamiał sobie fakt, że jej krew atakowana jest przez komórki rakowe.
Dziewczynka chorowała na białaczkę. Dwukrotnie przeszczepiano jej szpik, ale za każdym razem następował odrzut.
– Czy zastanowiłaś się nad tym, co ci powiedziałem?
– Nad nową operacją?
– Tak.
Choroba była obecnie w takim stadium, że jeśli nie spróbuje się jeszcze jednego przeszczepu, komórki rakowe zaatakują wątrobę oraz śledzionę i nie można będzie jej uratować.
– Nie wiem, czy to wytrzymam, panie doktorze. Czy będę musiała znów przejść chemioterapię?
– Niestety tak. Poza tym trzeba będzie przenieść cię do sterylnej sali.
Niektórzy koledzy Sama uważali, że jego starania na nic się nie zdadzą i że najlepiej pozwolić Angeli spokojnie przeżyć czas, który jej pozostał. Organizm był już tak wycieńczony, że prawdopodobieństwo powodzenia kolejnej operacji można było ocenić najwyżej na pięć procent. Mimo to Sam, który opiekował się nią troskliwie, nie dopuszczał do siebie myśli, że może