Uratuj mnie. Guillaume Musso

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Uratuj mnie - Guillaume Musso страница 8

Uratuj mnie - Guillaume Musso

Скачать книгу

milczał przez parę sekund, po czym dodał:

      – Ale pani jest kimś dobrym, Juliette. Któregoś dnia widziałem, jak obsłużyła pani klienta, który nie miał pieniędzy, dobrze wiedząc, że należność za jego zamówienie zostanie odliczona od pani wynagrodzenia…

      – To nic wielkiego – stwierdziła Juliette, wzruszając ramionami.

      – To nic wielkiego i jednocześnie bardzo dużo. Nic nie jest bez znaczenia, ale nie zawsze ocenia się właściwie skutki swoich czynów.

      – Po co pan mi to wszystko mówi?

      – Bo chcę, by przed wyjazdem była pani tego świadoma.

      – Przed powrotem do Francji?

      – Proszę o siebie dbać, Juliette – rzucił, wstając, i właściwie nie odpowiedział na jej pytanie.

      – Niech pan zaczeka! – krzyknęła.

      Nie wiedząc dlaczego, koniecznie chciała go zatrzymać. Pobiegła za nim, ale on wyszedł już z kawiarni.

      Przy obrotowych drzwiach leżało jeszcze sporo śniegu. Po raz trzeci tego dnia Juliette się pośliznęła. Zachwiała się do tyłu, ale zdążyła złapać za rękaw mężczyznę, który z tacą w ręce szukał wolnego miejsca. Niestety, szarpnęła tak mocno, że pociągnęła go na podłogę, gdzie wylądowali, oblani gorącym cappuccino.

      Oto cała ja! Wieczna niezdara, która chciałaby mieć wdzięk Audrey Hepburn, a która bez przerwy ląduje nosem w rynsztoku.

      Czerwona ze wstydu podniosła się szybko, przeprosiła wściekłego klienta, grożącego pozwaniem do sądu, i wypadła z kawiarni.

      Manhattan znów się ożywiał. Miasto na powrót zamieniało się w stresujące mrowisko. Tuż przed kawiarnią odgłos maszyny do odśnieżania mieszał się z hałasem ulicznego ruchu. Juliette włożyła okulary, przeczesała wzrokiem aleję w kierunku północnym, następnie spojrzała w stronę downtown.

      Ale mężczyzna zniknął.

      *

      W tej samej chwili Sam wsiadł do szpitalnej windy, wjechał na ósme piętro i zatrzymał się przed drzwiami sali numer osiemset osiem.

      – Dobry wieczór, Leonardzie.

      – Niech pan wejdzie, doktorze.

      Ostatnia osoba, którą Sam odwiedzał tego wieczoru, nie była właściwie jego pacjentem. Leonard McQueen był jednym z najstarszych rezydentów szpitala Świętego Mateusza. Sam poznał go zeszłego lata podczas nocnego dyżuru. Nie mogąc zasnąć, stary McQueen postanowił wyjść na taras znajdujący się na dachu szpitala i wypalić papierosa. Oczywiście było to surowo zabronione. Tym bardziej że McQueen miał raka płuc w końcowym stadium. Jednak kiedy Sam natknął się na niego na dachu, nie zbeształ go jak niesfornego dzieciaka. Po prostu usiadł obok niego pod pretekstem odetchnięcia rześkim wieczornym powietrzem i przez chwilę rozmawiali. Od tej pory Sam odwiedzał go regularnie, pytając o zdrowie, i w ten sposób zrodziła się między nimi więź oparta na wzajemnym szacunku.

      – No, to jak się pan dzisiaj czuje?

      McQueen uniósł się na łóżku i trochę impertynenckim tonem odparł:

      – Wie pan co, doktorze? Człowiek nigdy nie czuje się lepiej niż wtedy, gdy stoi nad grobem.

      – To nie jest jeszcze to stadium, Leonardzie.

      – Niech się pan nie wysila, doktorze. Wiem dobrze, że mój koniec się zbliża.

      I jakby na potwierdzenie słuszności swoich słów zaczął długo kasłać, co rzeczywiście mogło świadczyć o pogorszeniu się stanu jego zdrowia.

      Sam pomógł mu usadowić się na wózku, który przesunął w stronę okna.

      McQueen przestał kasłać i jak zahipnotyzowany patrzył na leżące w dole miasto. Budynek szpitala znajdował się nad East River, skąd rozciągał się widok na siedzibę ONZ zbudowaną z marmuru, szkła i stali.

      – No i co, doktorze? Nadal żyje pan w stanie wolnym?

      – Nadal jestem wdowcem, Leonardzie, i przyzna pan, że to nie to samo.

      – Wie pan, czego panu potrzeba? Małej partyjki z nogami w górze. Sądzę, że takie coś ujęłoby panu trochę powagi. W pana wieku nie jest wskazane zbyt rzadkie używanie własnych urządzeń, jeśli rozumie pan, co mam na myśli…

      Sam nie mógł się nie uśmiechnąć.

      – Wiem, o czym pan myśli, i nie musi mi pan tego rysować.

      – Mówię poważnie, doktorze. Przydałby się ktoś w pana życiu.

      Sam westchnął.

      – Jeszcze na to za wcześnie. Przez pamięć o Federice…

      McQueen nie dał mu jednak dokończyć.

      – Z całym szacunkiem, ale nie mogę już tego słuchać. Byłem trzykrotnie żonaty i mogę pana zapewnić, że jeśli raz w życiu szczerze pan kogoś kochał, to może się to panu zdarzyć ponownie.

      – Czy ja wiem…

      Staruszek wyciągnął rękę w stronę widocznego w dali miejskiego mrowiska.

      – Nie powie mi pan chyba, że wśród milionów ludzi na Manhattanie nie znajdzie się ktoś, kogo mógłby pan pokochać równie mocno jak swoją żonę.

      – Myślę, że to nie jest takie proste, Leonardzie.

      – A ja myślę, że pan sam wszystko komplikuje, doktorze. Gdybym był w pana wieku i miał pańskie zdrowie, nie spędzałbym wieczorów na pogaduszkach z takim starym człowiekiem jak ja.

      – W takim razie pożegnam pana, Leonardzie.

      – Zanim pan sobie pójdzie, chcę panu coś dać – powiedział staruszek, grzebiąc w kieszeni, z której wyciągnął pęk kluczy. – Kiedy przyjdzie panu ochota, niech pan wstąpi do mojego mieszkania. Moja piwniczka jest pełna wybornych win, które jak ten idiota trzymałem na specjalne okazje, zamiast je wypić.

      Po kilku sekundach wymamrotał jakby do siebie:

      – Jaki człowiek jest czasami głupi.

      – Wie pan, ja nie jestem wielkim amatorem…

      – Niech pan uważa na słowa – żachnął się McQueen. – Tu nie chodzi o jakieś tam sikacze. Ja panu mówię o najszlachetniejszych francuskich winach wartych fortunę. Bez porównania lepszych od tych wszystkich cienkuszy rodem z Kalifornii czy Ameryki Południowej. Niech pan je wypije za moje zdrowie. Serio. Proszę mi obiecać, że pan to zrobi.

      – Obiecuję – odpowiedział Sam z uśmiechem.

      McQueen

Скачать книгу