Uratuj mnie. Guillaume Musso
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Uratuj mnie - Guillaume Musso страница 11
Zanim ostatecznie opuścił szpital, zobaczył lekarzy uwijających się koło noszy. Dotarły do niego tylko urywki zdań: „Oparzenia drugiego stopnia… ciśnienie osiemdziesiąt na pięćdziesiąt… puls sześćdziesiąt pięć… Glasgow sześć…”. Potem głosy rozmyły się, w miarę jak zbliżał się do swojego samochodu.
Trzymając ręce na kierownicy, odczekał parę sekund z zapalonym silnikiem. Zawsze potrzebował dłuższej chwili, by oczyścić myśli i spróbować zapomnieć o pacjentach, z którymi zetknął się w ciągu dnia. Najczęściej mu się to nie udawało.
Tego wieczoru był szczególnie zmęczony. Jechał w górę Pierwszą Aleją, kierując się na północ. O dziwo, nie było dużego ruchu.
Przekręcił gałkę radia:
…burmistrz Nowego Jorku szacuje, że śnieżyca będzie kosztowała co najmniej dziesięć milionów dolarów, a miasto ma już czternaście milionów deficytu z tytułu odśnieżania.
Chwilowo służby mają jeszcze trudności z dokładnym usunięciem śniegu z głównych arterii, a drogi nadal są śliskie, wobec czego zalecamy daleko idącą ostrożność…
*
Juliette czuła się jak maleńka kropelka wody niesiona przez rwący potok wielobarwnego tłumu, przesuwający się w oślepiającym blasku olbrzymich reklam. Wycie syren, uliczni grajkowie, tłum, migające żółte taksówki… wszystko to przyprawiało ją o ból głowy. Jak zahipnotyzowana podniosła wzrok na ekrany oblepiające fasady domów i zakręciło jej się w głowie. Było ich tyle, że nie wiedziała, na co patrzeć: notowania giełdowe, wideoklipy, obrazy z dziennika telewizyjnego, prognoza pogody…
Kiedy po raz kolejny ktoś ją potrącił, postanowiła przedostać się na przeciwległy chodnik i tam odzyskać trochę spokoju.
Samochody nadjeżdżały ze wszystkich stron, ale ona zdawała się ich nie widzieć…
*
Sam jechał teraz Broadwayem. Nastawił kompakt ze starym jazzem i – pośród szklanych biurowców i natężonego ruchu samochodów – poddał się kołyszącym dźwiękom saksofonu. Stłumił ziewnięcie, sięgając jednocześnie ręką do kieszeni koszuli po paczkę papierosów. Zły zwyczaj z młodości. W tamtych czasach większość chłopaków z Bed-Stuy zaczynała palić w wieku siedmiu, ośmiu lat, zanim sięgnęli po mocniejsze używki. Samochód jadący przed nim miał na szybie kolorową nalepkę. Sam zmrużył odruchowo oczy, starając się odczytać umieszczony na niej napis: If you can read this, you’re too near1. Z zamyślenia wyrwał go długi dźwięk klaksonu. Machinalnie posłał jakieś obelżywe słowo kierowcy mijającego go samochodu. W tej samej chwili jego wzrok napotkał slogan prezentujący jakiś specyfik antynikotynowy na jednej z tablic reklamowych pokrywających całą ścianę budynku. Przystojniak w szortach i podkoszulku zachwalał zalety sportu i podkreślał szkodliwość palenia, mówiąc: „Jeszcze możesz odmienić swoje życie!”.
– Mów za siebie! – warknął.
Po co zresztą miałby to robić? Już raz się w życiu zmienił i to wystarczy. Z wyzywającym wyrazem twarzy zaciągnął się głęboko, jakby chciał w ten sposób zademonstrować, że nie boi się ani Boga, ani śmierci: w Boga nie wierzył, a na śmierć nic nie mógł poradzić.
Wkładając zapalniczkę do kieszeni, natrafił na rysunek, który dostał od Angeli. Rozłożył go i na odwrocie kartki zobaczył mnóstwo małych kabalistycznych znaków, których przedtem nie zauważył: kółka, trójkąty i gwiazdki, a wszystko to tajemniczo splątane. Jakie znaczenie mają te dziwne znaki?
Pochłonięty tą myślą, dopiero w ostatniej chwili zauważył młodą kobietę przechodzącą przez ulicę tuż przed jego samochodem.
Dobry Boże! Za późno na hamowanie. Mocno skręcił kierownicę w prawo, wysłał szybką modlitwę do Boga, w którego nie wierzył, i ze wszystkich sił wrzasnął:
– Uwaga!!!
*
– Uwaga!!!
Juliette stanęła jak wryta. Samochód ledwie ją wyminął, a ona po raz pierwszy w życiu poczuła oddech śmierci.
Auto Sama wjechało na chodnik, gdzie zatrzymało się z piskiem opon. To cud, że nikogo nie potrącił.
– Idiota! Morderca! – wrzasnęła Juliette do kierowcy, dobrze wiedząc, że sama nie jest bez winy.
W ciągu dwóch sekund jej serce tak przyspieszyło, że o mały włos nie eksplodowało.
Nadal była na księżycu. Jak zwykle. To miasto zdecydowanie nie jest przeznaczone dla marzycieli. Wszędzie czyha niebezpieczeństwo, na rogu każdej ulicy…
– Cholera! – krzyknął Sam.
Tym razem przestraszył się nie na żarty. Życie mogło skończyć się ot tak, w dwie sekundy. Zresztą stale balansuje nad przepaścią, o czym on wiedział lepiej niż ktokolwiek inny. Mimo to w takich chwilach boimy się jak cholera.
Wysiadł z samochodu, trzymając torbę lekarską, którą zawsze miał pod ręką na siedzeniu pasażera.
– Wszystko w porządku? Nic pani nie jest? Jestem lekarzem i mogę panią zbadać albo odwieźć do szpitala.
– Nic mi się nie stało – zapewniła go Juliette.
Chwycił ją za rękę, pomagając wstać, i w tym momencie na niego spojrzała.
Sekundę wcześniej nie istniała i nagle stała tu przed nim.
– Czy jest pani pewna, że wszystko w porządku? – powtórzył niezręcznie.
– It’s OK.
– Może kieliszeczek dla poprawy samopoczucia?
– Nie, dziękuję. Nie ma takiej potrzeby.
Sam prawie bezwiednie nalegał:
– Bardzo proszę. Żeby mi pani wybaczyła.
Wskazał ogromną fasadę hotelu Marriott, którego futurystyczna sylwetka dominowała nad zachodnią stroną Times Square.
– Zostawię tylko samochód na hotelowym parkingu. Zajmie mi to minutę. Zaczeka pani na mnie w holu?
– Zgoda.
Zrobił kilka kroków w kierunku samochodu, nagle zatrzymał się gwałtownie i wrócił do niej, żeby się przedstawić:
– Nazywam się Sam Galloway. Jestem lekarzem.
Spojrzała na niego i nagle zapragnęła mu się spodobać. Dokładnie w chwili, gdy otworzyła usta, wiedziała, że zaraz popełni cholerne głupstwo, ale było już za późno.
– Bardzo mi miło. Juliette Beaumont. Jestem