Pan Wołodyjowski. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pan Wołodyjowski - Генрик Сенкевич страница 10
Pan Michał, który już o niebezpieczeństwie Zagłoby z wielkim wzruszeniem słuchał, porwał się teraz i chwyciwszy Zagłobę za ramiona, pytał:
– Skrzetuski?
– Nie Skrzetuski, ale Ketling!
– Dla Boga! co się z nim dzieje?
– W mojej obronie przez siepaczów księcia Bogusława postrzelon, nie wiem, czy przez dzień jeszcze żyw będzie. Dla ciebie to, Michale, wpadliśmy oba w takie terminy, bośmy tylko dlatego do Warszawy przyjechali, by ci pociechę jakowąś obmyślić. Wyjdź choć na dwa dni i pociesz konającego. Wrócisz później… zostaniesz mnichem… Przywiozłem instancję prymasowską do przeora, aby ci impedimentów78 nie czyniono… Spiesz się jeno, bo każda chwila droga!…
– Przebóg! – mówił Wołodyjowski. – Co słyszę! Impedimentów nie mogą mi tu stawiać, bom ja dotąd jakoby tylko na rekolekcjach… Przebóg! Prośba konającego święta rzecz! Tej ja odmówić nie mogę!
– Grzech byłby śmiertelny! – zakrzyknął Zagłoba.
– Tak jest! Wiecznie, ten zdrajca Bogusław!… Ale jeśli Ketlinga nie pomszczę, niech tu nigdy nie wrócę… Znajdę ja tych dworzan, tych siepaczów, i łbów napłatam… Wielki Boże! Już grzeszne myśli mnie opadają! Memento mori!… Czekaj tu waść, jeno się przebiorę w stare szatki, bo w habicie na świat wyjść nie wolno…
– Ot, szatki! – krzyknął Zagłoba porywając za zawinięcie, które dotąd leżało obok niego na ławie. – Wszystkom przewidział, wszystko przygotowałem… Są buty, jest rapierek zacny i kubrak…
– Chodź waść do celi – odrzekł z pośpiechem mały rycerz.
I poszli, a gdy się ukazali znowu, koło pana Zagłoby dreptał już nie mniszek biały, ale oficer w żółtych butach za kolana, z rapierem przy boku i z białym pendentem przez ramię.
Zagłoba okiem mrugał i pod wąsami się na widok brata furtiana uśmiechał, który z widocznym zgorszeniem w twarzy otwierał obydwom bramę.
Nieopodal klasztoru, niżej, czekał wasąg pana Zagłoby, a przy nim dwóch czeladzi: jeden siedział na koźle trzymając lejce dobrze sprzężonej czwórki, na którą pan Wołodyjowski zaraz okiem znawcy rzucił; drugi stał przy wasągu z opleśniałym gąsiorkiem w jednej, z dwoma kielichami w drugiej dłoni.
– Do Mokotowa kawał drogi – rzekł Zagłoba – a przy łożu Ketlinga sroga czeka nas żałość. Napij że się, Michale, abyś miał siłę wszystko przenieść, boś zmizerowany bardzo.
To rzekłszy Zagłoba wyjął gąsior z rąk pacholika i nalał oba kielichy maślaczem tak starym, że aż zgęstniałym ze starości.
– Godny to napitek – rzekł postawiwszy gąsior na ziemi, a biorąc kielichy. – Za zdrowie Ketlinga!
– Za zdrowie! – powtórzył Wołodyjowski. – Spieszmy się!
I wychylili duszkiem.
– Spieszmy się! – powtórzył Zagłoba. – Lej, chłopcze! Za zdrowie Skrzetuskiego! Spieszmy się!
Wychylili znów duszkiem, bo istotnie pilno było jechać.
– Siadajmy! – wołał Wołodyjowski.
– A mego nie wypijesz? – pytał żałosnym głosem Zagłoba.
– Byle prędzej!
I wypili prędko. Zagłoba przechylił od razu, choć przecie było z pół kwarty w kielichu, za czym nie obtarłszy jeszcze wąsów począł wołać:
– Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym twego nie wypił! Lej, chłopcze!
– Z podziękowaniem! – odrzekł brat Jerzy.
Dno ukazało się w gąsiorze, Zagłoba chwycił go za szyję i rozbił w drobne kawałki, bo nie mógł znosić widoku próżnych naczyń. Następnie siedli żywo i pojechali.
Szlachetny napitek wnet napełnił ich żyły błogim ciepłem, a serca jakąś otuchą. Policzki brata Jerzego powlokły się lekkim szkarłatem, a wzrok odzyskał dawną bystrość.
Dłonią mimo woli sięgnął raz, drugi do wąsików i nastawił je sobie jak szydełka, aż końce ich pod oczy podchodziły. Począł się przy tym rozglądać po okolicy z ciekawością wielką, jakby ją pierwszy raz widział.
Nagle Zagłoba uderzył się dłońmi po kolanach i zakrzyknął ni z tego, ni z owego:
– Hoc! Hoc! Ufam, że jak cię Ketling ujrzy, do zdrowia wróci! Hoc! hoc!
I chwyciwszy za szyję Michała począł go ściskać z całej siły.
Wołodyjowski nie chciał mu pozostać dłużnym, więc uściskali się najszczerzej.
Jechali czas jakiś w milczeniu, ale w błogim. Tymczasem już domki przedmiejskie poczęły się ukazywać po obu stronach drogi.
Przed domkami ruch był wielki. W tę i w ową stronę ciągnęli mieszczanie, słudzy w różnej barwie, żołnierze i szlachta, często bardzo strojna.
– Na konwokację chmara szlachty zjechała – rzekł Zagłoba – bo choć to niejeden i nie posłuje, wszelako chce być, przysłuchać się, widzieć. Domy i gospody wszędy tak pozajmowane, że jednej izby trudno znaleźć, a co szlachcianek włóczy się po ulicach, to powiem ci, na włosach w brodzie nie zliczysz. Gładkie też, bestie, aż człek ma czasami ochotę strzepnąć rękoma po bokach jako gallus79 skrzydłami i zapiać. Patrz no! Patrz no na ową czarnuszkę, za którą hajduk zieloną szubkę niesie; czy nie rzęsista? co?
Tu pan Zagłoba trącił kułakiem w bok Wołodyjowskiego, a ten spojrzał, wąsikami ruszył, okiem błysnął, lecz w tejże chwili zawstydził się, opamiętał i spuściwszy głowę rzekł po krótkim milczeniu:
– Memento mori!
A Zagłoba znów chwycił go za szyję.
– Jak mnie kochasz, per amicitiam nostram80, jak mnie szanujesz: ożeń się! Tyle jest zacnych panien, ożeń się!
Brat Jerzy spojrzał ze zdumieniem na swego przyjaciela. Pan Zagłoba nie mógł być przecie pijany, bo nieraz trzykroć tyle wypijał bez widomego skutku, więc tylko mówił z rozczulenia. Ale wszelka myśl podobna tak była daleka teraz od głowy pana Michała, że w pierwszej chwili zdumienie przemogło w nim nad oburzeniem.
Następnie jednak spojrzał surowo
78
79
80