Pan Wołodyjowski. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pan Wołodyjowski - Генрик Сенкевич страница 3
– Na rany boskie! – zakrzyknęła pani Andrzejowa – nie powtarzaj waść, bo nieszczęście na dom ściągniesz!
Charłamp przeżegnał się i dalej mówił:
– Myślało żołnierzysko, że się dosłużyło, a ot mu nagroda! Ha! Bóg najlepiej wie, co robi, choć tego ni rozumem ludzkim pojąć, ni sprawiedliwością ludzką odmierzyć! Zaraz tedy po onych bluźnierstwach stężał i na ziemię upadł, a ksiądz nad nim egzorcyzma odprawował, żeby sprośne duchy w niego nie wstąpiły, które mogły na bluźnierstwa się zwabić.
– Prędkoże przyszedł do siebie?
– Z godzinę leżał jak nieżywy, potem zasie się ocknął i wróciwszy do swojej kwatery nikogo widzieć nie chciał. W czasie pogrzebu przemówiłem do niego: „Panie Michale (powiadam) miej Boga w sercu!” On nic! Trzy dni siedziałem jeszcze w Częstochowie, bo mi go żal było odjeżdżać, alem na próżno we drzwi kołatał. Nie chciał mnie! Biłem się z myślami, co czynić, czy tentować23 dłużej u drzwi, czy jechać?… Jakże tak człeka bez nijakiej pociechy zostawić? Wszelako poznawszy, że nic nie wskóram, postanowiłem jechać do Skrzetuskiego. On przecie najlepszy jego przyjaciel, a pan Zagłoba drugi; może mu jako do serca trafią, a zwłaszcza pan Zagłoba, któren jest człowiek bystry i wie, jak do kogo przemówić.
– I byłeś waść u Skrzetuskich?
– Byłem, ale i tu Bóg nie pofortunił24, bo oboje z panem Zagłobą wyjechali w Kaliskie, do pana Stanisława, rotmistrza. Nie umiał nikt powiedzieć, kiedy wrócą. Wówczas ja sobie pomyślałem: i tak mi droga na Żmudź, wstąpię do waćpaństwa dobrodziejstwa i opowiem, co się stało.
– Wiedziałem to dawno, że godny z waści kawaler – rzekł Kmicic.
– Nie o mnie tu chodzi, jeno o Wołodyjowskiego – odparł Charłamp – i przyznam się waćpaństwu, że się wielce o niego obawiam, aby umysł mu się nie pomieszał…
– Bóg go od tego ochroni – rzekła pani Andrzejowa.
– Jeśli go uchroni, to pewnikiem habit wdzieje, bo powiadam waćpaństwu, że takiej żałości, jakom żyw, nie widziałem… A szkoda żołnierza! Szkoda!
– Jak to szkoda? To chwały bożej przybędzie! – ozwała się znów Kmicicowa.
Charłamp począł wąsami ruszać i trzeć czoło.
– Owóż, mościa dobrodziko… albo przybędzie, albo i nie przybędzie. Policzcie no waćpaństwo, ilu to on pogan i heretyków w życiu zgładził, czym pewnie więcej Zbawiciela naszego i jego Najświętszą Matkę udelektował25 niż niejeden ksiądz kazaniami. Hm! Rzecz namysłu godna! Każdy niech służy chwale bożej, jak najlepiej umie… Owóż, widzicie państwo, między jezuitami znajdzie się zawsze siła od niego mądrzejszych, a takiej drugiej szabli w Rzeczypospolitej nie masz…
– Prawda jest, jak mi Bóg miły! – ozwał się Kmicic. – Nie wiesz waszmość, czyli on został w Częstochowie, czy pojechał?
– Był do chwili mego wyjazdu. Co potem uczynił, nie wiem. Wiem jeno, że broń Boże zapamiętania, broń Boże choroby, która często z desperacją idzie w parze, sam on tam będzie, bez pomocy, bez krewnego, bez przyjaciela, bez pociechy.
– Niechże cię Najświętsza Panna w cudownym miejscu ratuje, wierny przyjacielu! – zawołał nagle Kmicic – któryś mi tyle wyświadczył, że i brat nie uczyniłby więcej!
Pani Andrzejowa zamyśliła się głęboko i długi czas trwało milczenie, na koniec podniosła swą jasną głowę i rzekła:
– Jędrek, czy ty pamiętasz, ileśmy mu winni?
– Jeśli zapomnę, to od psa oczu pożyczę, bo swoimi nie będę śmiał na uczciwego człeka spojrzeć!
– Jędrek, ty go nie możesz tak ostawić.
– Jakże to?
– Jedź do niego.
– Oto zacne białogłowskie serce, oto zacna pani! – zawołał Charłamp chwytając ręce Kmicicowej i pokrywając je pocałunkami.
Ale Kmicicowi nie w smak była rada, więc począł głową kręcić i rzekł:
– Ja bym dla niego na koniec świata pojechał, ale… sama wiesz… żebyś to była zdrowa, nie mówię… ale sama wiesz! Broń Boże strachu jakiego, jakiej przygody… Usechłbym z niespokojności… Żona pierwsza niż najlepszy przyjaciel… Pana Michała mi żal ale… sama wiesz!…
– Ja się pod opieką laudańskich ojców zostanę. Teraz tu spokojnie, nie byle czego też się ulęknę. Bez woli bożej włos mi nie spadnie… A tam pan Michał ratunku może potrzebuje…
– Oj, potrzebuje! – wtrącił Charłamp.
– Słyszysz, Jędrek. Ja zdrowa. Krzywda mnie od nikogo nie spotka… Wiem ja, że ci niesporo odjeżdżać…
– Wolałbym na armaty z kociubą iść! – przerwał Kmicic.
– Zali to myślisz, że jak ostaniesz, nie będzie ci gorzko, ilekroć pomyślisz: przyjacielam zaniechał! A jeszcze i Pan Bóg w gniewie słusznym łatwo błogosławieństwa może umknąć!
– Sęk mi w głowę wbijasz. Powiadasz, że może błogosławieństwa umknąć? Tego się boję!
– Taki przyjaciel jak pan Michał, toż to święty obowiązek go ratować!
– Jać Michała kocham całym sercem. Trudno!… Kiedy trzeba, to rychło trzeba, bo tu każda godzina znaczy! Zaraz do stajen idę… Przez Bóg żywy, czy już nie ma innej rady? Licho tamtych nadało w Kaliskie jechać! Toć mi nie o siebie chodzi, ale o ciebie, krociu najmilszy! Wolałbym majętności stracić niż bez ciebie jeden dzień dychać. Kto by mi powiedział, że nie dla służby publicznej ciebie odjadę, to bym mu rękojeść po krzyżyk w gębę wsadził. Obowiązek – mówisz? Niechże będzie! Kiep, kto się ogląda! Żeby dla kogo innego, nie dla Michała, nigdy bym tego nie uczynił!
Tu zwrócił się do Charłampa:
– Mości panie, proszę ze mną do stajen, konie opatrzym. A ty, Oleńka, każ mi łuby26 pakować. Niech tam który z laudańskich omłotu pilnuje… Panie Charłamp, choć ze dwie niedziele musisz waćpan u nas posiedzieć, żony mi dopilnujesz. Może też się tu w okolicy jaka dzierżawa znajdzie. Bierz Lubicz! Co? Chodź waćpan do stajni! Za godzinę ruszam! Kiedy trzeba, to trzeba!…
Rozdział II
Jakoż dobrze jeszcze przed zachodem słońca ruszył rycerz, żegnany przez żonę łzami i krzyżem, w którym drzazgi świętego drzewa kunsztownie w złoto były osadzone. A że z dawnych lat bardzo był pan Kmicic do nagłych pochodów nawykły, więc ruszywszy gnał,
23
24
25
26