Pan Wołodyjowski. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pan Wołodyjowski - Генрик Сенкевич страница 39
– Jak to? – spytał zdziwiony podkanclerzy.
– Po drugie, z góry powiadam waszej dostojności, że kandydatura księcia Michała bardzo do serca mi przypada, bom jego ojca znał i miłował, i biłem się pod nim wraz z mymi przyjaciółmi, którzy także dusznie się uradują na myśl, że synowi będą mogli okazać tę miłość, jaką dla wielkiego ojca mieli. Przeto chwytam się tej kandydatury oburącz i dziś jeszcze pomówię z panem podkomorzym Krzyckim, familiantem240 wielkim i moim znajomkiem, który ma niepośledni mir241 u szlachty, bo trudno go nie kochać. Obaj tedy będziem czynić, co w mocy naszej, i Bóg da, że coś wskóramy.
– Niech was aniołowie prowadzą – odrzekł ksiądz – jeśli tak, to o nic więcej nie chodzi.
– Za pozwoleniem waszej dostojności. Mnie chodzi jeszcze o jedną rzecz: mianowicie, żeby wasza dostojność nie pomyślała sobie tak: „Swoje własne desiderata242 w gębę mu włożyłem, wmówiłem w niego, że to on z własnego rozumu invenit243 księcia Michałową kandydaturę, krótko mówiąc: ugniotłem kpa244 w ręku, jakby był z wosku…” Wasza dostojność! Będę promował księcia Michała dlatego, że mi do serca przypadł – ot, co!… że waszej dostojności także, jako widzę, przypada – ot, co!… Będę promował dla księżnej wdowy, dla moich przyjaciół, dla ufności, jaką mam w rozumie (tu pan Zagłoba skłonił się), z którego ta Minerwa wyskoczyła, ale nie dlatego, żem sobie dał wmówić jako małe dziecko, że to moja inwencja; nie dlatego wreszcie, żem kiep, ale dlatego, że jak mi ktoś mądry co mądrego mówi, to stary Zagłoba powiada: Zgoda!
Tu skłonił się szlachcic raz jeszcze i umilkł. Ksiądz podkanclerzy zmieszał się, było, z początku znacznie, ale widząc i dobry humor szlachcica, i to, że sprawa tak pożądany obrót bierze, rozśmiał się z całej duszy, za czym chwyciwszy się za głowę, jął powtarzać:
– Ulisses, jak mi Bóg miły, czysty Ulisses. Panie bracie, kto chce co dobrego sprawić, różnie ludzi obchodzić musi, ale z wami, widzę, trzeba prosto w sedno. Okrutnieście mi do serca przypadli!
– Jako mnie książę Michał!
Niechże wam Bóg da zdrowie! Ha! Pobitym, alem rad! Siła musieliście szpaków zjeść za młodu… A ten sygnecik, gdyby się na pamiątkę naszego colloquium245 przygodził…
Na to Zagłoba:
– A ten sygnecik niech na miejscu ostanie…
– Już to dla mnie uczyńcie…
– Żadnym sposobem nie może być! Chyba innym razem… kiedy później… po elekcji…
Zrozumiał ksiądz podkanclerzy i nie nalegał dłużej, wyszedł jednak z promieniejącą twarzą.
Pan Zagłoba odprowadził go aż za bramę i wracając mruczał:
– Ha! Dałem mu naukę! Trafił frant na franta… Ale honor jest! Będą się tu dygnitarze na wyprzodki246 przed tę bramę zjeżdżali… Ciekawym, co tam białogłowy sobie myślą?
Białogłowy pełne były istotnie podziwu i pan Zagłoba urósł, zwłaszcza w oczach pani Makowieckiej, do pułapu, toteż zaledwie się pokazał, zaraz zakrzyknęła z wielkim zapałem:
– Waćpan Salomona rozumem przeszedł!
A on rad był bardzo:
– Kogo, mówisz waćpani, przeszedłem? Poczekaj waćpani: obaczysz tu i hetmanów, i biskupów, i senatorów; nieledwie trzeba się będzie od nich opędzać; chyba się za kotarkę chować przyjdzie…
Dalszą rozmowę przerwało wejście Ketlinga.
– Ketling, chcesz promocji? – zawołał pan Zagłoba, upojony jeszcze własnym znaczeniem.
– Nie! – odparł ze smutkiem rycerz – bo mi znów na długo wyjechać przyjdzie.
Zagłoba spojrzał na niego uważniej.
– Coś ty taki z nóg ścięty?
– Właśnie dlatego, że wyjeżdżam.
– Dokąd?
– Odebrałem listy ze Szkocji, od dawnych przyjaciół ojca i moich. Sprawy moje wymagają, abym się tam udał koniecznie, może na długo… Żal mi się z waćpaństwem rozstawać, ale – muszę!
Zagłoba, wyszedłszy na środek izby, spojrzał na panią Makowiecką, kolejno na panny i spytał:
– Słyszałyście? W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen!
Rozdział XVI
Jakkolwiek pan Zagłoba przyjął ze zdumieniem wieść o wyjeździe Ketlinga, jednakże nie przyszły mu do głowy żadne podejrzenia, łatwo bowiem było przypuścić, że Karol II przypomniał sobie usługi, jakie rodzina Ketlingów w czasach burzy tronowi oddała, i że zapragnął okazać wdzięczność ostatniemu tej rodziny potomkowi. Dziwniejszym nawet mogłoby się zdawać, gdyby miało być inaczej. Ketling w dodatku pokazał panu Zagłobie jakieś „zamorskie listy” i przekonał go ostatecznie.
Swoją drogą wyjazd ów zagroził wszystkim planom starego szlachcica, toteż z niepokojem myślał, co będzie dalej. Wołodyjowski, miarkując z jego listu, mógł wrócić lada godzina – a wiatry mu tam w stepie resztki żalu wywiały (myślał pan Zagłoba). Wróci rezolutem247 większym, niż wyjechał, że zaś do Krzysi mocniej go jakoś licho ciągnęło, zaraz deklarować gotów… – A potem?… – Potem Krzysia odpowie zgodą, bo jakżeby takiemu kawalerowi i przy tym bratu pani Makowieckiej odpowiedzieć mogła, i biedny, najmilszy hajduczek ostanie na lodzie.
Pan Zagłoba zaś z zawziętością właściwą starym ludziom uparł się koniecznie połączyć Basię z małym rycerzem.
Nie pomogły ostatecznie ani perswazje Skrzetuskiego, ani te, które sam sobie od czasu do czasu czynił. Chwilami obiecywał sobie wprawdzie nie mieszać się już więcej do niczego, następnie zaś wracał mimo woli do myśli skojarzenia tej pary z tym większym uporem. Rozważał po całych dniach, jak ręki do tego przyłożyć; tworzył plany, układał fortele. I przejmował się tym tak dalece, że gdy mu się wydało, iż wynalazł sposób, wówczas wykrzykiwał głośno, jakby po dokonanej już sprawie:
– Niechże was Bóg błogosławi!
Ale obecnie ujrzał przed sobą niemal ruinę swoich życzeń. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko zaniechać wszelkich usiłowań i przyszłość zdać na wolę bożą, bo ów cień nadziei, że Ketling uczyni przed wyjazdem jakiś krok stanowczy względem Krzysi, nie mógł się długo
240
241
242
243
244
245
246
247