Szkice węglem. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szkice węglem - Генрик Сенкевич страница 3
Odtąd począł się w jego myślach i uczuciach zwrot stanowczy. Leżąc nosem na dół na prostym sienniku w baraniogłowskiej karczmie, po całych nocach bezsennych rozmyślał – rozmyślał, jak dawniej Ignacy Lojola – i doszedł wreszcie do przekonania, że każdy powinien służyć ogółowi taką bronią, jaką włada najlepiej; inteligencja więc powinna służyć głową, nie plecami, bo głowę ma nie każdy, a plecy każdy, więc oto niepotrzebnie swoje narażał. – Cóż mógł więcej zrobić dla ojczyzny na tej drodze, którą postępował dotąd? Przeskoczyć znowu jaki płot? Nie! Dosyć było tego, który przeskoczył. – „Niechby tylko każdy przeskoczył taki!” – myślał sobie. Rozlewać krew dalej? A małoż to mu jej już uszło?! Nie! Jeszcze raz nie! Ogółowi mógł teraz tylko służyć na drodze wprost przeciwnej, pacyficznej, i inteligencją, alias wiedzą. Że zaś wiedział dużo, że wiedział coś prawie o każdym mieszkańcu powiatu osłowickiego, mógł więc w czasie pacyfikacji znakomite oddawać ogółowi usługi.
Jakoż wstąpił na tę nową drogę, usługi oddawał i idąc po tej nowej drodze doszedł aż do pisarstwa gminnego, a – jak to już słyszeliśmy – marzył nawet o podrewizorstwie.
Jednakże i na pisarstwie wiodło mu się nieźle. Gruntowna wiedza zawsze potrafi obudzić dla siebie szacunek, że zaś, jak wspomniałem, sympatyczny mój bohater wiedział coś o każdym prawie z mieszkańców powiatu osłowickicgo, wszyscy więc byli dlań z szacunkiem pomieszanym z pewną ostrożnością, ażeby się w czymś tak niepospolitej osobistości nie narazić. Kłaniała mu się więc i szlachta w ogóle, kłaniali się i chłopi zdejmując już z daleka czapki i mówiąc: „Pochwalony!” Tu widzę jednak, że muszę jaśniej czytelnikowi wytłumaczyć, dlaczego pan Zołzikiewicz nie odpowiadał na „Pochwalony” zwykłym: „Na wieki wieków”.
Wspomniałem już, że sądził, iż człowiekowi z edukacją to nie wypada; ale były jeszcze i inne przyczyny. Umysły na wskroś samodzielne bywają zwykle śmiałe i radykalne. Otóż pan Zołzikiewicz jeszcze za owych burzliwych czasów doszedł do przekonania, że „dusza to para, i basta”. Przy tym pan pisarz czytał teraz właśnie wydawnictwo warszawskiego księgarza, pana Breslauera, pod tytułem Izabela hiszpańska, czyli tajemnice dworu madryckiego. Znakomity ten pod każdym względem romans tak mu się nawet podobał i przejmował go tak dalece, że w swoim czasie zamierzał nawet rzucić wszystko i jechać do Hiszpanii. „Udało się Marforemu – myślał sobie wspominając na scenę, w której Marfory całuje Izabelę w pończochy – dlaczegóż i mnie nie miałoby się udać?” Byłby może nawet i pojechał za tymi pończochami, bo zresztą był teraz zdania, że „w tym głupim kraju tylko się człowiek marnuje”, ale wstrzymywały go, na szczęście, inne, krajowe pończochy, o których ta epopeja później mówić będzie.
Owóż skutkiem czytania owej Izabeli hiszpańskiej, wydawanej periodycznie, ku większej chwale naszej literatury, przez pana Breslauera, pan Zołzikiewicz zapatrywał się bardzo sceptycznie na duchowieństwo, a zatem i na wszystko, co pośrednio lub bezpośrednio z duchowieństwem związane. Nie odpowiedział więc kosiarzom jako zwykle: „Na wieki wieków”, tylko szedł dalej… Idzie, idzie, aż tu spotyka i dziewki z sierpami na ramionach, wracające od żniwa. Przechodziły właśnie koło wielkiej kałuży, więc szły jedna za drugą gęsiego, podejmując z tyłu kiecki i pokazując burakowe nogi. Dopiero pan Zołzikiewicz powiada: „Jak się macie, sikory!” i zatrzymał się na tej samej steczce, a co która dziewczyna przechodzi, to on ją wpół i całusa, a potem ją w kałużę, ale to tylko tak, przez dowcip. Dziewki też krzyczały oj! oj! śmiejąc się, aż im zęby trzonowe było widać. A potem, kiedy już przeszły, pan pisarz nie bez pewnej przyjemności usłyszał, jak mówiły jedna do drugiej: „A juże to piękny kawalir ten nasz pisarz!” „I czerwony kiej jabłuszeczko”. Trzecia zaś mówi: „A głowa to mu tak puszy kieby róża; jak cię złapi wpół, to aż cię zamgli!” Pan pisarz poszedł dalej, pełen dobrych myśli. Ale dalej znów, koło chałupy, usłyszał rozmowę o sobie i zatrzymał się za płotem. Za płotem, z drugiej strony, był gęsty wiśniowy sad, w sadzie ule, a niedaleko ulów stały dwie baby rozmawiając. Jedna miała kartofle w podołku i obierała je cygankiem, druga zaś mówiła:
– Oj, moja Stachowa, tak się boję, żeby mi mego Franka w żołmirze nie wzieni, że aż mi skóra cierpnie.
A Stachowa na to:
– Do pisarza by wam, do pisarza. Jak on nie zaradzi, to nikt nie zaradzi.
– A z czymże, moja Stachowa, ja do niego pójdę. Do niego z gołymi rękami nie można. Wójt je lepszy; przyniesiesz mu czy białych raków, czy masła, czy lnu pod pachą, czy kurę, to wszystko weźmie nie wybredzając. A pisarz ani spojrzy. O! On strasznie ambitny. Jemu to tylko chuścinę rozwiąż i zara rubla.
– Niedoczekanie wasze! – mruknął do siebie pisarz – żebym ja od was jaja albo kury brał. Cóż to ja łapownik jestem czy co? A idź z twoją kurą do wójta.
To pomyślawszy rozsunął gałęzie wiśniowe i już było chciał na kobiety zawołać, gdy nagle rozległ się z tyłu warkot bryczki. Pan pisarz odwrócił się i spojrzał. Na bryczce siedział młody akademik w czapce na bakier, z papierosem w zębach, powoził zaś ów Franek, o którym baby rozmawiały przed chwilą.
Akademik wychylił się z bryki, dojrzał pana Zołzikiewicza, kiwnął ręką i zawołał:
– Jak się masz, panie Zołzikiewicz? Co tam słychać? Cóż, zawsze pomadujesz się na dwa cale?
– Sługa pana dobrodzieja! – ozwał, kłaniając się nisko, Zołzikiewicz, ale gdy bryka mignęła dalej, zawołał w ślad za nią z cicha:
– Żebyś kark skręcił, nim dojedziesz.
Tego akademika pan pisarz nie cierpiał. Był to kuzyn państwa Skorabiewskich, który przyjeżdżał zawsze do nich na lato. Zołzikiewicz nie tylko go nie cierpiał, ale bał się go jak ognia, bo to był drwiarz, frant wielki, a z pana Zołzikiewicza kpił jak gdyby umyślnie i on jeden w okolicy, co sobie z niego nic nie robił. Raz nawet wpadł na posiedzenie gminne i powiedział wyraźnie Zołzikiewiczowi, że głupi; chłopom zaś, że nie mają potrzeby go słuchać. Byłby się na nim pan Zołzikiewicz chętnie pomścił, ale… cóż mu mógł zrobić? O innych to choć coś wiedział, a o nim to nawet nic nie wiedział.
Przyjazd tego akademika był mu i z innych względów nie na rękę, dlatego poszedł dalej z zachmurzonym czołem i nie zatrzymał się aż dopiero przed jedną chałupą stojącą trochę opodal od drogi. Gdy ją jednak ujrzał, czoło jego wyjaśniło się znowu. Była to chałupa może biedniejsza jeszcze od innych, ale wyglądała porządnie. Umiecione było przed nią czysto, a podwórko przytrząśnięte tatarakiem. Pod płotem leżały szczapy drzewa, a w jednej z nich, wspartej na pieńku, sterczała siekiera. Nieco dalej widać było stodołę z otwartymi wierzejami, obok niej szopę, która była chlewkiem i oborą zarazem; dalej jeszcze ogrodzenie, w którym koń szczypał trawę przestępując z nogi na nogę. Przed chlewem świeciła wielka gnojówka, w której leżały dwie świnie. Kaczki brodziły koło gnojówki, kiwając głowami i wyławiając żuki z nawozu. Blisko szczap między wiórami kogut rozgrzebywał ziemię, a znalazłszy ziarno lub czerwia poczynał krzyczeć: „kocz! kocz! kocz!”