Kim. Редьярд Киплинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kim - Редьярд Киплинг страница 19
– Mów więc, staruszku – uśmiechnął się wiarus, salutując z lekka. – Wszyscy w tym wieku stajemy się gadułami.
Lama przysiadł pod osłoną drzewa mangowego, którego cień igrał mu różnowzorowymi cętkami po twarzy; wiarus siedział prosto jak pieniek na kucyku, a Kim, upewniwszy się, że tu nie ma wężów, położył się na kłębowisku splątanych korzeni.
Skroś jasnej spieki słonecznej rozbrzmiewał gnuśny szmer drobnego życia, gruchanie gołębi i senny pobrzęk kołowrotów studziennych pośród pól. Lama jął mówić powoli i z przejęciem. Po upływie dziesięciu minut wiarus ześliznął się z kucyka, by lepiej dosłyszeć (jak mówił), i usiadł, owinąwszy uzdę dokoła przegubu ręki. Głos lamy załamywał się – okresy zdaniowe się wydłużały. Kim tymczasem uważnie śledził szarą wiewiórkę. Gdy mały, przekorny kłębuszek sierści znikł, przywarłszy gdzieś do gałęzi, kaznodzieja i słuchacz spali już jak zabici; stary oficer przyhołubił na ramieniu swą mocno pokiereszowaną głowę, a lama oparł swoją na wznak o pień drzewa, gdzie połyskiwała niby żółtawa kość słoniowa.
Skądsi przykatulał się mały, naguśki berbeć, wytrzeszczył ślipięta61 i tknięty nagłym odruchem szacunku złożył lamie uroczysty ukłon… atoli malec był tak krótki i tłusty, że przewrócił się przy tym w bok, a Kim zaczął się śmiać z jego grubych nóżąt fikających w powietrzu. Dziecko, przestraszone i obudzone, zaczęło drzeć się wniebogłosy.
– Hej, hej! – ozwał się wiarus, zrywając się na równe nogi. – Co się stało? Jakie rozkazy? To… dziecko! Śniło mi się, że to alarm. No, maluśki… malunki… nie becz… Czy spałem? To doprawdy bardzo niegrzecznie z mej strony!
– Ja się boję, ja się boję! – zarykiwał się dzieciak.
– Czego tu się bać? Dwóch dziadów i chłopca? Jaki z ciebie będzie kiedyś żołnierz, paniczku?
Lama też się obudził, lecz nie zwracał uwagi na dziecko i tylko klepał różaniec.
– Co to? – zapytało dziecko, zaprzestawszy nagle beków. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Daj mi ten dzyndzyk.
– W sam raz! – odrzekł lama, uśmiechając się i powlókł całym sznurkiem paciorków po murawie, nucąc:
Pęczek rzeżuchy i osełka ghi62,
Garsteczka ryżu i jagły
I suchych strączków – wystarczy nam dwom,
Aby uśmierzyć głód nagły.
Dziecko zakrzyczało z radości i pochwyciło ciemne, połyskujące paciorki.
– Ho, ho! – ozwał się stary wojak. – Kędy63 żeś się nauczył takich śpiewanek, ty, co gardzisz światem doczesnym?
– Nauczyłem się w Pathânkot… siedząc w progu jednego domu – rzekł lama nieśmiało. – Dobrze to być życzliwym dla dzieci.
– O ile pamiętam, to zanim nas zmorzył śpik, opowiadałeś mi, że ożenek i płodzenie potomstwa są zaćmieniem prawdziwego świata, są zawadą na Drodze. Czy w twoim kraju dzieci spadają z nieba? Czy ową Drogą ma być śpiewanie takich piosenek?
– Nikt nie jest w zupełności doskonały – rzekł lama poważnie, zgarniając z powrotem różaniec. – Chybaj teraz do matusi, mój mały!
– Ciewy64! – ozwał się wiarus do Kima. – On się tego wstydzi, że zrobił uciechę dziecku! No, brachu, świat stracił w tobie dobrego ojca rodziny! Hola, smyku! – cisnął dziecku pais. – Łakocie, to zawsze rzecz smaczna!
A kiedy maleństwo odbiegło w podskokach na rozłogi zalane blaskiem słonecznym, stary rębacz dodał:
– Taki to później wyrasta i bywają z niego ludzie. O święty człecze, przykro mi bardzo, że zasnąłem w środku twego kazania. Przebacz mi!
– Obaj jesteśmy starzy – rzekł lama. – Mnie winę przypisać należy. Słuchałem twej gawędy o świecie i jego szaleństwach, a jeden błąd pociągnął za sobą drugi.
– Ludzie, słuchajcie! Cóż to szkodzi twoim bogom, że sobie pogwarzysz z takim basałykiem? A śpiewka to ci się udała! Chodźmy dalej, a ja ci zaśpiewam pieśń o Nikal Seynie pod Delhi… bardzo to stara pieśń.
Wyruszyli z pomroczy gaju mangowego; donośny, przenikliwy głos starego wygi niósł się po łanach i łęgach, opiewając w kwilących, przeciągłych zawodzeniach dzieje Nikal Seyna (Nicholsona) – jest to dumka, którą po dziś dzień śpiewają w Pendżabie. Kim był oczarowany, a lama przysłuchiwał się jej z wielkim zaciekawieniem.
Hej – Hej! Nikal Seyn zginął… zginął pod Delhi!
Lance północy, pomścijcie śmierć Nikal Seyna!
Wywodził trele w zakończeniu każdej zwrotki i wybijał takt, uderzając płazem pałasza o zad koński.
– A teraz dochodzimy do wielkiego gościńca – rzekł, wysłuchawszy pochwał Kima, bo lama milczał znamiennie. – Od dawna już nie jeździłem tą drogą, ale rozruszało mnie to gadu-gadu z twoim chłopcem. Patrz no, święty człecze: oto wielki trakt, który jest kością pacierzową całego Hindu. W znacznej części jest ocieniony, jak tutaj, czterema rzędami drzew; to środkowy, cały wybrukowany, jest przeznaczony do szybkiej jazdy; zanim nastały koleje, sahibowie jeździli tędy całymi setkami tam i z powrotem; obecnie jeżdżą tędy tylko wasągi chłopskie i inne bryczki. Po prawej i lewej stronie jest gorzej utrzymana droga dla ciężkich fur… ze zbożem, bawełną, drzewem, bhossa, wapnem i skórami. Idzie się tędy bezpiecznie, gdyż co kilka kos jest posterunek w policji. Ci policjanci, to złodzieje i wydrwigrosze (ja, gdyby to ode mnie zależało, ustanowiłbym tu patrole konnicy z młodych rekrutów pod dowództwem surowego kapitana), ale przynajmniej nie znoszą konkurencji innych hultajów. Ciągną tędy ludzie wszelkich kast i pokrojów. Spójrz no! Bramini i chumary, bankierzy i kotlarze, golibrody i bunniasi, pątnicy i garncarze… cały świat snuje się tędy. Wydaje mi się, jakby to była rzeka, z której zostałem wyrzucony jak kłoda po powodzi.
Istotnie wielki gościniec przedstawia ciekawe widowisko. Biegnie jak strzelił i bez natłoku unosi cały ruch Indii na przestrzeni tysiąca pięciuset mil – takiej rzeki życia nie ma drugiej na całym świecie. Jęli się przyglądać tej długiej smudze nakrytej sklepieniem zieloności i usianej plamkami cieni; jej białe tło było przez całą szerokość nakrapiane gromadkami z wolna wlokącego się ludu, a z przeciwnej strony wznosiła się dwuizbowa wartownia policji.
– Któż to nosi broń na przekór ustawom? – zawołał z jej wnętrza roześmianym głosem policjant, ujrzawszy pałasz wiarusa. – Czyż mało policji, by tępić opryszków?
– Kupiłem ją właśnie… przeciwko policji – brzmiała odpowiedź. – Czy wszystko w porządku w Hind (Indiach)?
– Wszystko w porządku, ressaldar-sahibie (panie rotmistrzu)!
– Jestem,
61
62
63
64