Kim. Редьярд Киплинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kim - Редьярд Киплинг страница 23
– Czyż my wszyscy nie pracujemy dla zysku? – Kim zmienił natychmiast ton, dostrajając się do toku rozmowy. – Słyszałem… – (było to napięcie łuku na oślep) – słyszałem…
– Cóżeś słyszał? – fuknęła, stukając palcem.
– Dobrze nie pamiętam… były to takie sobie plotki jarmarczne, zapewne kłamliwe… że nawet radżowie… drobni radżowie górscy…
– Ale nie ci, co pochodzą z zacnej krwi Radżputów70…
– Właśnie, że z dobrej krwi… Oni podobno dla zysku sprzedają nawet piękniejsze ze swych kobiet. Sprzedają je na południe… zemindarom (obszarnikom) i tym podobnym ludziom z Oudh.
Nie ma w świecie rzeczy, której by tak starali się zaprzeczyć drobni radżowie górscy, jak tej właśnie obmowie; atoli tak się składa, że jedynie te zarzuty znajdują posłuch u ludzi, gdy na rynku poczną rozprawiać o tajemniczym handlu niewolnikami w Indiach. Stara jejmość dobitnym i pogardliwym sykiem oznajmiła Kimowi aż nadto wyraźnie, jakiego pokroju i w jakiej mierze był kłamcą. Gdyby był pisnął jej coś podobnego, gdy była panną, byłby tego samego wieczora zmiażdżony przez słonia. To święta prawda!
– Ojej! Rety! Jestem tylko pomiotłem żebraczym, jak się wyraziła Źrenica piękności! – zajęczał Kim z przesadnym strachem.
– Źrenica piękności! Widzicie go! Kimże ja jestem, że obsypujesz mnie żebrackimi pochlebstwami? – Mimo to śmiała się z dawno niesłyszanego słowa. – Czterdzieści lat temu można było to powiedzieć i nie bez słuszności… ba, nawet przed trzydziestu laty. Ale oto skutki tego włóczenia się tam i z powrotem po całych Indiach. Wdowa po królu musi się ocierać o wszelkie szumowiny tego kraju i narażać się na drwiny żebraków!
– Wielka królowo – rzekł Kim pośpiesznie, gdyż słyszał, jak trzęsła się z oburzenia – ja sam jestem choćby i tym, czym mnie nazywa Wasza Królewska Mość, niemniej jednak mój mistrz jest człowiekiem świętym. On jeszcze nie słyszał rozkazu Wielkiej Królowej, ażeby…
– Rozkazu? Ja miałabym rozkazywać człowiekowi świętemu… nauczycielowi prawa… ażeby przyszedł i rozmawiał z kobietą?… Nigdy!
– Wybacz mej głupocie. Myślałem, że był to rozkaz…
– Nie… to była prośba… Czyż to nie wyjaśnia wszystkiego?
Srebrny pieniądz zadzwonił o krawędź wozu. Kim podniósł go i złożył głęboki salaam (pokłon wschodni). Stara jejmość poznała, że należało go sobie zjednać, jako tego, co był wzrokiem i słuchem lamy.
– Jestem tylko sługą świętego. Gdy on już się posili, może przyjdzie.
– O ty łajdaku i bezczelny francie! – Palec ozdobiony klejnotami pogroził karcąco w jego stronę; ale chłopak dosłyszał chichot starej damy.
– No, o cóż chodzi? – ozwał się, przechodząc w ton najbardziej uprzejmy i poufały, któremu, jak wiedział, mało kto mógł się oprzeć. – Czy… czy w rodzinie nie potrzeba syna… Mów śmiało, bo my kapłani… – Ostatnie zdanie było dosłownie ściągnięte z ust fakirów koło bramy taksalskiej.
– My kapłani! Jeszcześ nie dorósł do tego, żeby… – przerwała dowcip nowym wybuchem śmiechu. – Wierz mi, o kapłanie, że my, kobiety, niekiedy myślimy o czym innym niż o synach. Zresztą, moja córka już wydała na świat męskiego potomka.
– Dwie strzały w sajdaku lepsze od jednej, a trzy jeszcze lepsze! – Kim przytoczył to przysłowie, kaszląc znacząco i patrząc dyskretnie w ziemię.
– Juści, prawda!… prawda! Ale może i do tego dojdzie. Pewno, że ci bramini z nizin są zgoła psa warci. Posyłałam im dary i pieniądze i znów dary, a oni prorokowali…
– Ach! Prorokowali!… – wycedził Kim z nieopisaną wzgardą; nie uczyniłby tego lepiej zawodowy wróżbita.
– I modły moje nie były wysłuchane, póki sobie nie przypomniałam o swoich bóstwach. Wybrałam dobrą godzinę i… może twój święty słyszał o przełożonym klasztoru w Lung-Cho? Do niego to zwróciłam się w tej sprawie i oto w oznaczonym czasie wszystko stało się, jakem sobie życzyła. Bramin w domu ojca mego zięcia mówił odtąd, że stało się to dzięki jego modlitwom… ale to mała pomyłka, którą mu wyjaśnię, skoro dojdziemy do kresu podróży… A potem udam się do Buddh Gaya, by odbyć shraddha za ojca mych dzieci.
– I my tam idziemy.
– W dwójnasób dobra wróżba – szczebiotała stara jejmość. – Co najmniej drugi syn!
– O Przyjacielu całego świata! – To lama się obudził i dobrodusznie niby dziecko, czując się nieswojo w obcym łóżku, zawołał na Kima.
– Idę już, idę, o święty! – rzekł chłopak i prysnął w stronę ogniska, gdzie zastał lamę, otoczonego już półmiskami z jadłem; górale okazywali mu wprost uwielbienie, natomiast południowcy spoglądali nań kwaśno.
– Wynocha! Usuńcie się! – krzyczał Kim. – Czyż mamy jeść na widoku wszystkich jak psy?
W milczeniu spożyli wieczerzę, nieco odwróciwszy się od siebie, a Kim uwieńczył ją papierosem krajowego i wyrobu.
– Czyż nie mówiłem po sto razy, że południe to dobry kraj? Oto tu przebywa cnotliwa i szlachetnie urodzona wdowa radży górskiego, udając się, jak mówi, w pielgrzymkę do Buddh Gaya. Ona to przysyła nam te potrawy, a kiedy sobie dobrze wypoczniesz, chciałaby z tobą porozmawiać.
– Czy i to jest twoim dziełem? – zapytał lama, grzebiąc głęboko w tabakierze.
– A któż jak nie ja, czuwał nad tobą od początku cudownej podróży? – Kim aż przewrócił oczyma, wypuszczając nosem cuchnący dym i rozwalając się na zapylonej ziemi. – Czyż omieszkałem71 starać się o twe wygody, święty?
– Błogosławię cię za to – lama pochylił z namaszczeniem głowę. – Znałem wielu ludzi w ciągu mego żywota, a uczniów też niemało. Ale do żadnego z ludzi (o ile ciebie zrodziła kobieta) serce me nie przywiązało się tak, jak do ciebie… jesteś pomysłowy, rozgarnięty i gracki, choć jest w tobie i coś z diablika.
– Ja też nigdy nie widziałem takiego kapłana jak ty! – Kim przyglądał się uważnie każdej kolejno zmarszczce na tej żółtej, dobrotliwej twarzy. – Jeszcze nie ma trzech dni, jak razem wędrujemy, a zdaje się, jakby to już sto lat zbiegło.
– Może w życiu poprzednim dane mi było wyświadczyć ci jakąś przysługę. Może – (uśmiechnął się) – uwolniłem cię
69
70
71