Lili. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lili - Reymont Władysław Stanisław страница 6
– Cóż w tym dziwnego, oni potrzebowali, a ja miałem. Lili jest uprzykrzony, nieznośny dzieciak! Lili jest bęben, cicho! – zawołał, naśladując Felusia i jak on, pociągnął się za koniec nosa.
Lili rozśmiała się wesoło.
– Gdzie my idziemy, panie Leonie?
– Do mamy! Po drodze kupimy ciastek, a jak Lili będzie grzeczna, to nic nie powiem, że dziecko kokietowało Jańcia.
– Nieprawda! Jak mamę kocham, nieprawda!
Uderzyła się piąstką w piersi tak energicznie, aż Leon roześmiał się szczerze i miał szaloną ochotę ucałować te cudne, dziecinne prawie usta, które zacisnęła z wielką powagą rozkapryszonego dziecka.
– Ja nie kokietowałam Jańcia, ja nie kokietuję nikogo!
– Wierzę pani, wierzę.
– Nie trzeba mnie nigdy posądzać o to, panie Leonie, nigdy.
– Dobrze.
– Niech mi pan poda rękę! Tak, ale mocniej, mocniej! o, teraz dobrze.
Szeptała, przyciskając się do niego ramieniem i podnosząc cudne, błękitne oczy na jego twarz.
– Wie pan, ten inżynier powiedział mamie, że ja mam talent, czy to prawda?
– Prawda, ma pani talent do rozkochiwania w sobie.
– A nieprawda! Kto by się we mnie kochał, kiedy ja jestem strasznie głupia, strasznie, i tę rolę Justysi w Dzienniczku51 grałam pod starym psem.
– Grała pani dobrze i jest pani strasznie ładna, strasznie! A przy tym bardzo dobra, bardzo zdolna, nic nie zazdrosna o rolę, ach, jaka dobra!…
– Nie, nie jestem dobra, nie – odpowiedziała poważnie i trzęsła główką przecząco, ściągnęła ciemne, prawie czarne brwi, aż się pomiędzy nimi zarysowała głęboka bruzda.
Zakrzewski się ukłonił jakimś paniom przechodzącym obok; odkłoniły się lekko i obrzuciły pogardliwo-aroganckim wzrokiem Lili. Spostrzegła to, zarumieniła się mocno, oczy zaiskrzyły się jej, przycisnęła się silniej do niego i gdy już panie owe przeszły, odwróciła się za nimi i pokazała im język.
– Co pani robi?
– A jędze obrzydliwe, Baby Jagi, bazyliszki – szeptała ze złością.
– Cóż one pani złego zrobiły?
– Nie widział pan, jak patrzyły na mnie, co? Jak na jakie zwierzę z menażerii.
– Ależ zdawało się pani, to są najinteligentniejsze w mieście panny, bardzo dobre!
– Ale nie dla mnie. Mój złoty panie Leonie, zrobi pan, o co bardzo poproszę? co?
– Prawie obiecuję, ciekaw jestem.
– Niech się pan nie kłania, niech się pan z nimi nie zna, mój złoty, mój drogi panie Leonie! – prosiła ze łzami w oczach.
– Dlaczego? Proszę mi dać jakie racje.
– Bo one mnie nienawidzą! Ja to dobrze czuję, dobrze…
Wzdrygnęła się i bezwiednie obtarła twarz chustką, jakby chcąc zetrzeć te zimne i pogardliwe ich spojrzenia.
– Pan myśli, że one są tak piękne, jak wyglądają? Ta starsza przyczernia sobie powieki i brwi, dobrze kiedyś widziałam; a młodsza się różuje, naprawdę się różuje! Że one mnie nienawidzą, to już dawno czuję, dawno! Boże! jaka ja jestem głupia, cóż to pana obchodzi? – wykrzyknęła.
– Nic mnie Lili nie obchodzi, nic! nic! – powtarzał cicho, przyciskając jej rękę tak silnie, że aż syknęła, ale rozpromieniła się wielką radością.
Szli w milczeniu, wymijali starannie olbrzymie kupy śniegu, z których wiatr zwiewał na chodniki obłoki kurzawy. Śnieg przestał padać, natomiast wiatr od czasu do czasu zrywał się gdzieś z pól i ze świstem przewalał się po ulicach miasteczka, kłębił w obłoku białych pyłów, zasypywał oczy, stragany pod ratuszem i okna parterowych domów, milknął nagle i jakby dławiony przez mróz, charczał i łomotał się po dachach blaszanych. Słońce wyjrzało blade, zimne, obumarłe i błyszczało martwo jak wielka mosiężna tarcza, świeżo wyszorowana, zapalało nikłe skrzenia w śniegach, prześlizgło się po cichu po zmarzłych szybkach i zapadło znowu w białej kurzawie przestrzeni.
– Jedziemy jutro na wigilię na wieś – odezwała się po chwili.
– To już jutro wigilia? Prawda! Zapomniałem zupełnie. Daleko jedziecie?
– Będzie podobno z pięć wiorst52. To nasza gospodyni zabiera nas do swojej siostry. Ja chciałam, abyśmy pozostali w domu, aby i pan z nami był na wigilii. Ale… ale… Okropnie mi w nogi zimno!
Nie mogła wykrztusić, że nie mieli wprost za co urządzić wigilii.
– A pan gdzie będzie jutro wieczorem?
– Ja! ja – powtarzał wolno, budząc się z przypomnień, co go osiadły gwarną ciżbą – ja będę w restauracji! – kłamał z pewnym trudem; nie wiedział, gdzie będzie.
– Smutno będzie panu samemu, bez rodziny, co?
– Będę nie sam, będę ze wspomnieniem pani! – powiedział żywo, ale dosyć twardo.
Uderzył ją ten niespodziewany dźwięk; spojrzała na niego i nic się nie odezwała.
Poszarzał im nagle świat. On coś rzekł, ale słowa porwał mu wiatr, co buchnął z bocznej ulicy, i poniósł na pole. Szli środkiem ulicy, brodząc po puszystym śniegu, który kurzawą wstawał za nimi. Stare, poodbijane z tynków domostwa pochylały się z obu stron i patrzyły na nich zielonawymi oczami okien. Gromada dzieci biła się w jednym miejscu tak zajadle, że tuman białych pyłów otaczał ich obłokiem, w którym tylko chwilami czerniły się ich kontury; rzeźwe, młode głosy dźwięczały ostro w powietrzu i odbijały się o domy. Psy szczekały radośnie i tarzały się w śniegu pod nogami przechodniów.
– Wejdzie pan do nas? Choćby na chwilę – dodała, widząc jego omroczenie.
Skinął głową i weszli do parterowego małego domku, oddzielonego od ulicy sztachetami, malowanymi na zielono. Lili mieszkała z matką w maleńkim pokoiku od podwórza.
Matka siedziała pod oknem, okręcona w kołdrę, bo zimno było w pokoju; czytała odcinki dzienników, oprawne w niebieski aktowy papier; była to jej ciągła i ulubiona lektura. Podniosła oczy na wchodzących, skinęła Zakrzewskiemu głową i czytała dalej.
Lili poszła się rozbierać za parawanik, który osłaniał kominek i łóżko, a Leon usiadł
51
52