Słowa cienkie i grube. Tadeusz Boy-Żeleński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński страница 5
Całowanie polega na tym, że przykłada się usta do ciała; przez wciąganie powietrza przyłożone usta silnie przylegają i przy ich oderwaniu tworzy się dźwięk właściwy; fizjologiczne więc wytłumaczenie tej czynności jest bardzo proste…
Zaiste dziwne rozumowanie! Nie widzę, co się Orgelbrandowi wydaje tu tak proste; chyba to, jak powstaje dźwięk; ależ przecież tutaj nikomu nie chodzi specjalnie o dźwięk… O, ci uczeni, nieśmiertelnie molierowscy! Czytajmy dalej:
…trudniej to zrozumieć, dlaczego ruch ten stał się powszechnie przyjętym symbolem dla wyrażenia rozmaitych dodatnich uczuć między ludźmi, miłości, szacunku, przyjaźni?…
Nareszcie Orgelbrandowi coś jest trudno zrozumieć: odzyskał poczucie tajemnicy; to go rehabilituje w moich oczach.
Zaglądam do starej Encyklopedii Sikorskiego20:
Całowanie, używane w ceremoniach wszystkich religii, służyło za najogólniejszy symbol uczczenia…
I cały czas Sikorski rozważa pocałunek wyłącznie z punktu religijnego: całowanie papieskiego trzewika, całowanie sprzętów i naczyń świętych… O innym zastosowaniu pocałunku – cisza. Panie Sikorski?!
Już mam dać za wygraną, kiedy jeszcze przychodzi mi na myśl zajrzeć do najstarszego wydania Orgelbranda z r. 1860. I tam dopiero znajduję kopalnię wiadomości:
…Pod względem mechanicznym jest to pewna odmiana przyssania, o ile przez to ostatnie rozumiemy przylgnięcie jakiegoś przedmiotu do ust, sprawione mocą przewagi ciśnienia powietrza zewnętrznego nad tym, które przez wciąganie go w siebie i dłuższe utrzymywanie wdechu (obacz oddychanie) w jamie ust rozrzedzonym zostało. Mniejsze lub większe zaciśnięcie warg, tudzież prędsze lub wolniejsze oderwanie ich od przedmiotu, daje początek słabszemu lub mocniejszemu odgłosowi towarzyszącemu całowaniu…
To się przynajmniej nazywa definicja, coś jak słynne półkule magdeburskie21. Widać, że artykulik wyszedł spod odpowiedzialnego pióra, mimo że podpisany jest skromnie literami Dr J.M.
Czytamy dalej:
Czucie miejscowe, jakiego się przy tym doświadcza, zależy od nerwów zaopatrujących wargi, i jako takie różni się jedynie według rodzaju powierzchni z ustami zetkniętej. W miarę celu i udziału duszy, za tym miejscowym czuciem idzie ogólniejsze, napawające wskroś niewypowiedzianą lubością…
Nareszcie!! Był już czas!
Ale czytajmy dalej:
Przede wszystkim (?) daje się to dostrzegać w pocałunku miłosnym. Wszystko co, stosownie do swojej przyrody, człowiek ma w sobie zwierzęcego, jest w nim zarazem, a przynajmniej być powinno, więcej uduchowione i odznaczone tym sposobem szlachetniejszą cechą. Tak więc i popęd utrzymania swojego rodzaju przechodzi tu właściwy zwierzętom zakres prostej zmysłowości, a wplatając się niepoliczonymi pasmami we wszystkie stosunki życia, rozkwita miłością. Pierwszym miłości zadatkiem i zewnętrzną psychiczno-zmysłową oznaką jest pocałunek. Stykają się tu ściśle części ciała, które przyczyniają się nie pomału do utworzenia ludzkiego oblicza, owego światła i zwiastuna tego, co się dzieje w sercu i umyśle, części, których udział ich w mowie nadaje przed innymi wyraz żywotności, części, celujące nad wszystkimi wytwornością czucia. To zespolenie części symbolicznie takiego znaczenia, obok chwilowej ułudy, że razem z tchnieniem ukochanej osoby jako bezpośrednią oznaką życia napawamy się tym drogim nam życiem, nadaje czysto miłosnemu pocałunkowi nieopisaną lubość, pewną uroczystość i zadowolenie żywsze nad wszelkie wrażenia zmysłowe…
„Zadowolenie żywsze nad wszelkie wrażenia zmysłowe”… Słyszycie? Czy mogłem wam dać lepszy tekst do refleksji świątecznych, na te dnie opilstwa i obżarstwa? Jakie wyciągnięcie z tego konsekwencje, to wasza sprawa.
Co do mnie, pragnę stwierdzić jeszcze jedną rzecz, rzucającą ogólniejsze a dość niewesołe światło na naszą współczesną kulturę. Mianowicie że, aby znaleźć obszerne omówienie, wyczerpującą i szlachetną definicję pocałunku, trzeba nam było sięgnąć aż do roku 1860, do najstarszego Orgelbranda! Już nowy Orgelbrand uboższy jest w tym paragrafie i bardziej powierzchowny. Bałamutne definicje Arcta (dotykać czy przyciskać?) świadczą, jak mu ta kwestia jest w gruncie obojętna. Ale czy może być coś bardziej znamiennego niż to, że w wydanej w roku 1928 encyklopedii Trzaski, Everta i Michalskiego słowo pocałunek w ogóle znika, podczas gdy o słowie „penis” jest cała stronica, trzy razy tyle co o Słowackim? Czy trzeba wymowniejszego dokumentu świadczącego o zmaterializowaniu, aby nie powiedzieć zezwierzęceniu miłosnym naszej epoki!
Wymieniłem tu same szanowne nazwiska księgarzy: oni wzięli na siebie niejako odpowiedzialność za traktowanie tej materii; kwestią ich zawodowego honoru jest tedy wypełnić tę lukę, uzgodnić te rozbieżności i nieścisłości. Proponuję zwołanie posiedzenia najpoważniejszych firm księgarskich w tym celu: to będzie godne zamknięcie „miesiąca książki polskiej”. Porządek dzienny: pocałunek. Już widzę, jak Wolff22, obrany przewodniczącym, rumieni się po białka, zagajając obrady, jak Mortkowicz23 gładzi poważną brodę… A Marian Steinsberg24 patrzy wilgotnymi oczyma w dal i szepce strofę Heinego: Am Tische war noch ein Plaetzchen, – da hast du, mein Liebchen, gefehlt25…
O wyzyskaniu dóbr naturalnych
Miło jest, patrząc na świat, stwierdzać niewątpliwy postęp na wszystkich polach. W każdej dziedzinie dzieją się rzeczy, o których nam się nie śniło. Tak na przykład ja, wychowanek dawnej barbarzyńskiej szkoły, podziwiam instytucję lekarzy szkolnych, którzy badają periodycznie uczniów. Ale skoro się powiedziało a, trzeba powiedzieć b. Pragnąłbym rozszerzyć tę instytucję. Zdaliby się mianowicie lekarze szkolni dla badania periodycznego profesorów. Choroba ucznia – pomijając sprawy zakaźne – to, bądź co bądź, rzecz osobista; stan zdrowia profesora, człowieka, który ma w ręku los kilkuset dzieciaków, to sprawa o wiele donioślejsza. Na przykład paraliż postępowy26, cierpienie, które zaczyna się nieznacznie, drąży organizm na kilka lat nim wybuchnie, i zrazu ujawnia się jedynie nieokreślonymi zmianami charakteru – to rzecz, która może być bardzo poważna w skutkach.
Nie mówię tego na wiatr. Będąc w gimnazjum, miałem profesora niemczyzny – a niemczyzna była jednym z najgroźniejszych przedmiotów – prof. Feuchtingera. Pamięta go z pewnością niejeden z mojej generacji. Otóż profesor ten więcej niż dwa lata chodził swobodnie z objawami paraliżu postępowego i uczył do ostatniej chwili, zanim, w trzy dni po klasyfikacji, na której „spalił” przeszło pół naszej klasy, umarł na atak ostrego szału. Wówczas dopiero zmiarkowano, co to było i dyrektor miał na tyle rozsądku, że nie formalizując zbytnio, anulował jego klasyfikacje. Ale zważmy, co to musiała być za kolekcja oryginałów ci ówcześni profesorowie, skoro ten „paralityk postępowy” mógł chodzić niepoznany, uchodząc po prostu za jednego dziwaka więcej w owym gronie. Mówię „niepoznany”:
19
20
21
22
23
24
25
26