Ballada ptaków i węży. Suzanne Collins
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ballada ptaków i węży - Suzanne Collins страница 19
– Ale jeśli ludzie cię polubią, mogą ci przynieść więcej jedzenia. W domu nie mamy go za dużo.
Jego policzki płonęły w półmroku. Dlaczego na litość boską jej to powiedział?
– Nie? Myślałam, że w Kapitolu macie mnóstwo jedzenia – zauważyła.
Idiota, pomyślał. Wtedy jednak zauważył jej spojrzenie i uświadomił sobie, że po raz pierwszy wydała się nim szczerze zainteresowana.
– O nie. Zwłaszcza w czasie wojny. Raz zjadłem pół słoika kleju z krochmalu, żeby przestało mnie skręcać z głodu.
– Tak? I jaki był? – spytała.
To go zbiło z tropu i ku swojemu zdumieniu wybuchnął śmiechem.
– Bardzo lepki – odparł.
Lucy Gray uśmiechnęła się do niego.
– To i tak brzmi lepiej niż to, czym ja musiałam się obejść. Nie to, żebym z tobą rywalizowała czy coś.
– Jasne, że nie. – Odpowiedział jej uśmiechem. – Wybacz, załatwię ci coś do jedzenia. Nie powinnaś być zmuszana do występów w zamian za jedzenie.
– Nie pierwszy raz śpiewałabym za kolację. Zdecydowanie nie – powiedziała. – A poza tym uwielbiam śpiewać.
Głos w głośnikach obwieścił, że zoo zostanie zamknięte za kwadrans.
– Powinienem już iść. Zobaczymy się jutro? – spytał Coriolanus.
– Wiesz, gdzie mnie znaleźć – odparła.
Wstał i otrzepał spodnie, po czym strząsnął chustkę, złożył ją i podał Lucy Gray przez pręty.
– Jest czysta – zapewnił ją.
Przynajmniej będzie miała czym osuszyć twarz.
– Dzięki. Zostawiłam swoją w domu – powiedziała.
Wzmianka o domu zawisła w powietrzu między nimi niczym wspomnienie drzwi, których już nigdy nie miała otworzyć, bliskich, których już nie zobaczy. Nie mógł nawet znieść myśli, że ktoś wyrwałby go z rodzinnego domu. Apartament był jedynym miejscem, w którym czuł się u siebie, jego bezpieczną przystanią, rodzinną warownią.
Nie wiedział, co odpowiedzieć, więc tylko skinął jej głową na pożegnanie.
Nie zdążył zrobić nawet dwudziestu kroków, kiedy zatrzymał go dźwięk głosu jego trybutki, słodki i czysty w nocnym powietrzu.
Gdzieś tam w dolinie, w dolinie gdzieś
Gwizdek pociągu zanucił pieśń,
Słyszę, najdroższy, pociągu pieśń,
Gwizdek pociągu zanucił pieśń.
Widzowie, którzy już wychodzili, odwrócili się, żeby posłuchać.
Zbuduj wysoko, zbuduj mi dom,
Żebym zdołała wypatrzeć go.
Ukochanego, wypatrzeć go,
Żebym zdołała wypatrzeć go.
Wszyscy ucichli – widownia, trybuci. Słychać było tylko Lucy Gray i warkot skupionej na niej kamery. Dziewczyna nadal siedziała tam, gdzie poprzednio, z głową opartą o pręty.
Napisz mi w liście, jak znieść ten świat,
Tu, w Kapitolu, patrzę zza krat.
Czekam w więzieniu, patrzę zza krat,
Tu, w Kapitolu, patrzę zza krat.
Wydawała się taka samotna, taka zagubiona...
Fiołki weź sobie, różę daj mnie,
Wyznałam ptakom, że kocham cię.
Tak, tylko ciebie, tak, kocham cię.
Wyznałam ptakom, że kocham cię.
Coriolanus stał, zafascynowany melodią i napływem wywołanych przez nią wspomnień. Matka śpiewała mu piosenkę na dobranoc. Nie tę, ale używała identycznych słów o różach i fiołkach. I było tam o tym, że go kocha. Pomyślał o oprawionym w srebrną ramkę zdjęciu na nocnym stoliku przy łóżku. Na fotografii miał dwa lata, a jego piękna matka trzymała go na rękach. Roześmiani, spoglądali na siebie. Chociaż bardzo się starał, nie zdołał sobie przypomnieć chwili, w której zrobiono zdjęcie, ale ta piosenka koiła jego myśli, przywoływała z oddali matkę. Miał wrażenie, że była przy nim, niemal czuł delikatny zapach jej różanego pudru i bezpieczeństwo, którym niczym ciepłą kołdrą otulała go każdej nocy. Zanim umarła. Zanim przyszły te okropne dni, kilka miesięcy po wybuchu wojny, kiedy pierwsze intensywne rebelianckie bombardowanie sparaliżowało miasto. Zaczęła rodzić, a oni nie mogli przewieźć jej do szpitala, i coś poszło nie tak. Może to był krwotok wewnętrzny? Przesiąknięte krwią prześcieradło, kucharz i Panibabka usiłujący powstrzymać krwawienie, Tigris wyciągająca go z pokoju. A potem matka odeszła, a dziecko – które byłoby jego siostrą – odeszło razem z nią. Ojciec zginął tuż po matce, jednak po jego śmierci świat nie opustoszał tak bardzo. Coriolanus nadal trzymał w szufladzie nocnego stolika puderniczkę matki. W trudnych chwilach, gdy nie mógł zasnąć, unosił wieczko i wdychał różany zapach jedwabistego pudru. Zawsze się uspokajał, wspominając, jak bardzo czuł się wtedy kochany.
Bomby i krew. Tak właśnie rebelianci zabili jego matkę. Zastanawiał się, czy zabili również matkę Lucy Gray. Tylko jej perłowobiałe kości. Chyba niespecjalnie kochała Dwunasty Dystrykt, zawsze odcinała się od niego, mówiła, że jest... jak to było? Z Trupy?
– Dziękuję, że do mnie dołączyłeś.
Ten głos go zaskoczył. Sejanus siedział ponad metr dalej, za jednym z głazów, i słuchał piosenki. Coriolanus odkaszlnął.
– Drobiazg – powiedział.
– Wątpię, żeby ktokolwiek z naszej klasy poza tobą mi pomógł – zauważył Sejanus.
– Nikt z naszej klasy w ogóle się tu nie pojawił – odparł Coriolanus. – Tym się od nich różnimy. Dlaczego pomyślałeś o nakarmieniu trybutów?
Sejanus popatrzył na pusty plecak u swoich stóp.
– Od dożynek wyobrażam sobie, że jestem jednym z nich.
Coriolanus omal się nie roześmiał, ale uświadomił sobie, że Sejanus mówił poważnie.
– Trochę dziwna rozrywka – mruknął.
– Nic na to nie poradzę.