Król Zamczyska. Goszczyński Seweryn
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Król Zamczyska - Goszczyński Seweryn страница 6
– Nie dziwiłbym się, gdybyś nie wierzył; za krótko jesteśmy z sobą. Ale później, może… – tu zatrzymał się i nagle przeszedł z widocznym umysłem38 do innego przedmiotu.
– Podsłuchałem wiersz pana. Nie przepraszam go za to. Wszak jestem tu królem, mam prawo i powinność wszystko widzieć i słyszeć, co się w moim państwie dzieje. Nie powinieneś urażać się o to; nie straciłeś pan na mojej ciekawości. Z tej jednej chwili poznałem go39 lepiej, niż gdybyśmy sto imienin razem obchodzili. Widzę u pana usposobienie bardzo dla niego pochlebne, a które daje mu prawo… – Nagle zatrzymał się i patrzał mi w oczy długo, okiem ani na chwilę nie zmrużonym, bystrym, przenikającym duszę w różnych kierunkach; zawołał potem: – Tak, możesz pan śmiało pytać o wszystko, co się tyczy mojego królestwa; objaśnię go, o ile mi wolno.
Podziękowałem w krótkich słowach i zacząłem od sprawdzenia już mi wiadomych szczegółów: – Ten zamek – rzekłem – Firlej podobno założył za panowania któregoś z Zygmuntów.
– Firlej! Zygmunty! – powtarzał Machnicki z uśmiechem przekąsu. – Bajki! Ale nie tu miejsce mówić o tych rzeczach. Tu każde echo złapałoby moje słowo, a tysiąc wiatrów nieprzyjaznych rozniosłoby je natychmiast – o! mam ja potężnych nieprzyjaciół i tutaj, jawnych i utajonych – muszę być ostrożnym. Gdybym panu powiedział ostatnie słowo tych gruzów, spędzono by wszystkie pułki piekielne, aby ich ślady nawet zadeptać. Ale od czegóż mądrość stanu? Muszę dyplomatyzować.
W tym miejscu muszę się przyznać czytelnikowi, że dotąd jeszcze uważałem Machnickiego za zwyczajnego obłąkańca i stosownie też przyjmowałem monetę jego mowy. Jego więc odpowiedzi, zboczenia, uniesienia się, nie przerywały głównego ciągu mojej myśli, nie psuły szyku zapytań, które podobny przedmiot nastręczał, na które przede wszystkim chciałem mieć odpowiedź; dlatego mówiłem dalej:
– Powiadają, że jeszcze niedawno znaczna część zamku była mieszkalną?
Machnicki milczał.
– Największą część rozebrano podobno na inne budowy w okolicy? Postawiono kościoły, kamienice, stajnie! Co za świętokradztwo! Mówiono mi, jeszcze przed laty kilką40 były tu komnaty zupełnie całe? W tych okolicach miały być wielkie bitwy?
Machnicki wciąż milczał, tylko się coraz widoczniej zachmurzał, czasem wyrzekł: tak – lub: nie – porwał się potem z miejsca i zawołał:
– Po moim królestwie nie można podróżować zwyczajnym sposobem wędrowców. Są pewne formy, których nie wolno przełamać. Chodź pan ze mną – niebo coraz bardziej się zachmurza, będziemy mieli burzę, korzystajmy z pogody.
Przyszliśmy tedy pod jedną wieżę okrągłą, poszczerbioną, ale jeszcze znacznej wysokości.
– Masz pan mocną głowę? Umiesz drapać się po murach? Wejdziemy na tę wieżę.
Zmierzyłem, opatrzyłem ją i widziałem, że po jej szczerbach, jak po schodach, można się na sam wierzch muru wydostać, przystałem więc na żądanie Machnickiego. On przodkował z nadzwyczajną zręcznością; po chwili staliśmy na szczycie, nad wysokość reszty zamczyska wyżej niż wierzchołki drzew okolicznych, z widokiem swobodnym na wszystkie prawie strony.
– Co za widok! – zawołałem. – Sądzę, że promień przynajmniej kilka mil długości.
– Kilka mil! – powtórzył Machnicki, patrząc mi w oczy. – I to poeta tak się wyraża? Poeta tyle tylko widzi? A ja, kiedy tu wejdę, kiedy położę oko na tych górach i trącę je myś1ą, wnet lecę chmurą grzbietami całego łańcucha Karpat, ocieram się o Morze Czarne, przepływam Dniepr, biegnę drugim jego brzegiem, ponad Dźwiną przechodzę do Bałtyckiego morza, płynę jakiś czas morzem, zawijam w ujście Odry, i ponad Odrą wpadam znowu na Karpaty; a zawsze pilnując się krawędzi tego horyzontu. – Rozumiesz mnie pan?
– Nie wiem, czy tyle, ile byś pan chciał być zrozumianym.
W tej chwili na twarzy Machnickiego objawiała się jakaś dziwna wewnętrzna walka, jak żeby41 słowa ogromnego znaczenia darły się do ust, a myśl tajemnicy gwałtem je zatrzymywała.
– Nie, nie! – zawołał w końcu. – Lepiej być niepojętym, jak narażonym na zdradę.
Wnet postrzegł się, że wybuchnął z czymś niewłaściwym, zwrócił się ku mnie, wziął z dobrocią za rękę i pytał:
– Co ja powiedziałem? Może niedorzeczność. Przebacz pan! – Wszak wiesz, żem wariat – i ja to wiem. Ja sam często postrzegam, że mi się wymknie słowo, ni przyszył, ni przyłatał, jak powiadają. To wariacja, wariacja! Ale to nie wariacja, że potrzeba tak widzieć, jak ja widzę z tego miejsca, aby je pojąć. Wtedy dopiero wiedziałbyś pan, jak przyjmować powszednie bajeczki, które mu naklektano42. Chodźmy stąd.
Spuściliśmy się znowu na dół w milczeniu. Przez ten czas rozważając w duchu dziwną istotę Machnickiego, mniemałem dostrzec w nim przeważający żywioł poetycki, który przy osłabionych innych władzach umysłu panował nad nim43 tym silniej i stał się dla jego duszy szkłem optycznym, pokazującym jej cały świat w postaciach powiększonych i upięknionych za rzeczywisty; widziałem, że go raziła moja prozaiczna szczerota44, odtąd więc postanowiłem być z nim poetą. W tym zamyśleniu postępowałem w głąb zwalisk, kiedy Machnicki wstrzymał mię:
– Za pozwoleniem – rzekł – panu wolno tu błądzić, ale nie mnie. Pan nie widzisz, jak ja, przeszłości; nie widzisz tu, jak ja, jej śladów; ciężko bym przewinił, żebym45 się ich nie trzymał; okropnie bym za to odpokutował. Chcesz pan mieć wyobrażenie mojej kary? Spojrzyj na te miliony dokoła. Zresztą, jako król, mam także moje dworskie obrzędy, których się trzymać i których przestrzegać muszę.
Zwróciliśmy się więc nazad, w kierunku południa, i wyszliśmy zupełnie za obręb gruzów. O kilkanaście kroków leżał ogromny głaz samorodny. Machnicki podprowadził mnie ku niemu i rzekł:
– Przede wszystkim cześć grobom! Tu, pod tym kamieniem, leży ostatnie półtora wieku. Olbrzymie zwłoki! nieprawdaż? Kto nad nimi nie pomodli się, ten jak niegodny, niepoświęcony, wchodzi do tego zamku, do całej przeszłości. – Po czym zdjął kapelusz, ukląkł, dał mi znak, żebym to samo zrobił; wpatrzył się w kamień, nieznacznie twarz jego zmieniła się w bryłę bez wyrazu prawie życia, jak żeby46 duszę uniosło jakieś zachwycenie daleko od ciała; mimo to rzęsne47 łzy posypały się z oczu, a usta, jakby obcym głosem, jakby poruszone zewnętrzną sprężyną, przemawiały te słowa:
– Każesz! Słucham. Jeszcze raz posiewam cię łzami. Na łzach mech wyrasta, ze mchu ziemia. W ziemi skrywa się ziarnko, z ziarnka strzela drzewo – tak Karpaty lasami porosły: tak ty, grób, porośniesz nowym życiem. Płyńcie, łzy! Policzą was kiedyś, zapłacą!
Skończywszy
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47