Kiedy znów będę mały. Janusz Korczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak страница 10
– Ja myślę. Gonić po dachach, przez płoty – z brauningiem17.
Przeczytaliśmy ogłoszenie cyrku.
– Najlepiej lubię cyrk.
Stoimy, gwarzymy, idziemy dalej.
– A jutro pięć lekcyj18.
– Przyroda.
– Żeby nam pani coś więcej o fokach opowiedziała, o białych niedźwiedziach.
– Chciałbyś być niedźwiedziem?
– Jeszcze jak!
– Ale niedźwiedzie niezgrabne.
– Wcale nie są niezgrabne, tylko się tak zdaje. Ale wolałbym być orłem. Wzbiłbym się na najwyższy szczyt skały, wyżej niż chmury. Stanąłbym samotny i dumny.
Przyjemniej mieć skrzydła niż fruwać aeroplanem. Zawsze benzyna i może się zepsuć, potrzebne hangary i nie wszędzie można lądować. Czyścić trzeba, brać rozpęd. A skrzydła, jak nie fruwasz, zwinąłeś, i dobrze.
Gdyby ludzie mieli skrzydła, ubranie musiałoby być inne. W bluzie byłyby z tyłu otwory i trzymałoby się skrzydła na wierzchu albo pod marynarką.
Idą sobie dwaj chłopcy – niby nic – rozmawiają. Ci sami, co przed chwilą języki wyciągali, żeby nos polizać, ci sami, co dopiero z tramwajem się ścigali. A teraz mówią o skrzydłach dla ludzkości.
Dorośli myślą, że dzieci tylko dokazywać i pleść trzy po trzy potrafią, a one przepowiadają odległą przyszłość, spierają się o nią i debatują. Dorośli powiedzą, że nigdy ludzie nie będą mieli skrzydeł, a ja byłem dorosły i powiadam, że mogą mieć skrzydła.
Więc mówimy, że przyjemnie byłoby fruwać do szkoły i ze szkoły. Wyfrunę, a jak się zmęczę, przejdę kawałek drogi. Raz skrzydła odpoczywają, raz nogi.
Można by się i z okna wychylić, i na dachu przysiąść – do lasu na wycieczkę pofrunąć. Nad miastem lecimy parami, a za miastem każdy w swoją stronę. W lesie możesz iść, dokąd chcesz, a zgubiłeś drogę, więc frunąłeś w górę i patrzysz, gdzie miejsce zlotu – i nie możesz zbłądzić.
– Co, Mundek, dobrze by było?
– Pewnie, że dobrze.
I ludzie by wyćwiczyli wzrok. I mówimy, że ptaki przelotne trafiają do swoich wsi i do swoich gniazd. Ani atlasów, ani kompasów nie mają, a przez morza i góry, i rzeki trafiają.
Mądre ptaki, mądrzejsze od człowieka. A człowiek nad wszystkim panuje, wszystko go słucha.
– Może tak jest dlatego, że najlepiej zabija, a nie, że najlepszy.
Zamyśliliśmy się, a tu nagle chłopak jakiś przechodzi – duży taki łobuz – i czapkę mi z głowy zrzucił. Kijek trzymał i tak za daszek czapkę zgarnął z głowy.
Doskakuję od razu do niego:
– Czego zaczynasz?
– A ja ci co zrobiłem? – udaje zdziwionego.
– Czapkę zrzuciłeś.
– Jaką czapkę?
Śmieje się bezczelnie i w żywe oczy udaje.
– A nie zrzuciłeś może?
– Pewnie, że nie. Patrz, on trzyma twoją czapkę.
A Mundek czapkę podniósł i patrzy, co z tego będzie.
– On trzyma, a ty zrzuciłeś.
– Odlewaj się, smarkaczu! Czapkę mu będę znów zrzucał! Nie mam co do roboty.
– Pewnie, że nie masz, łobuz taki. Spokojnie przejść nie daje.
– Tylko nie łobuz, uważasz, bo możesz dostać!
I szturchnął mnie tym patykiem pod brodę. A ja łap za patyk, ten kijek, i złamałem.
On do mnie. Ja stoję.
– Oddaj mi laskę albo zapłać.
Ale się nachylił. On wyższy, więc podskoczyłem trochę i pięścią go w czoło. Ale mu czapka nie spadła. Ja w nogi, a Mundek za mną.
„A masz – myślę – na drugi raz nie czepiaj się, bo i od małego możesz dostać, andrusie21”.
Z początku zaczął gonić, ale widzi, że nie ma racji, że nie na frajera trafił, więc daje pokój.
Stanęliśmy – śmiejemy się.
Przed chwilą taki byłem wzburzony, że mi krew oczy zalała. Wszystko na czerwono widziałem. Teraz znów wesoło. Czapkę okurzam rękawem.
A Mundek mówi:
– Po coś z nim zaczynał?
– Ja z nim zacząłem czy on?
– No, tak, ale on większy.
– Większy, więc ma ludzi po świecie roztrącać?
– A jak jutro cię pozna i nawali22?
– Nie pozna, co ma poznać.
Ale Mundek ma słuszność. Teraz będę się musiał pilnować.
Ale czy to słychane, żeby w biały dzień na ludnej ulicy czapki z głowy zrzucać? Gdyby tak dorosłemu, byłaby cała heca, zbiegowisko, milicjant23. A że dzieciakowi, to nic. Wśród dzieci też są awanturnicy, a nie mamy przed nimi żadnej pomocy ani osłony – sami radzić musimy.
Stoimy na rogu, a szkoda nam się rozchodzić. Mówiliśmy przecież o czymś ważnym, a ten nam przeszkodził. Przyjemna była droga: zabawa, rozmowa, przygoda.
Idę teraz sam już powoli i staram się chodzić, żeby stanąć akurat na środek kamienia. Jak się gra w klasy: żeby nie wejść na linię. Byłoby łatwo, ale przechodniów trzeba wymijać; a od razu zrobić krok w krok i nie stanąć na linii nie zawsze się uda.
Więc wolno mi tylko dziesięć razy. Jeżeli będzie więcej, to przegram. Liczę: raz mi się nie udało – dwa, trzy, cztery razy. Jeszcze mi wolno – sześć, pięć. Boję się, ale taki strach w zabawie przyjemny.
Tylko osiem razy stanąłem i wchodzę do bramy. Jeszcze tylko przed sklepem postraszyłem
17
18
19
20
21
22
23