Lalka, tom drugi. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lalka, tom drugi - Болеслав Прус страница 14

Жанр:
Серия:
Издательство:
Lalka, tom drugi - Болеслав  Прус

Скачать книгу

Jumarta.

      – Co pan rozkaże? – spytał elegancki marszałek dworu.

      – Chciałem z panem pomówić.

      – Prywatnie?… W takim razie pozwoli pan, że usiądę. Przedstawienie skończone, kostiumy idą do składu, aktorzy stają się równi sobie.

      Mówił to nieco ironicznym tonem i zachowywał się, jak przystało na człowieka bardzo dobrze wychowanego. Wokulski dziwił się coraz więcej.

      – Powiedz mi pan – rzekł – co to są za ludzie?

      – Ci, którzy byli u pana? – spytał Jumart. – Ludzie, jak inni: przewodnicy, wynalazcy, pośrednicy… Każdy pracuje, jak umie, i stara się swoją pracę zbyć najkorzystniej. A że lubią zarobić, jeżeli się da, więcej, niż warto, to już cecha Francuzów.

      – Pan nie jesteś Francuzem?

      – Ja?… Urodziłem się w Wiedniu, kształciłem się w Szwajcarii i w Niemczech, długi czas mieszkałem we Włoszech, Anglii, Norwegii, Stanach Zjednoczonych… Moje zaś nazwisko najlepiej streszcza narodowość73: tym jestem, w czyjej mieszkam oborze; wołem między wołami, koniem między końmi. A że wiem, skąd mam pieniądze i na co je wydaję, i ludzie o mnie wiedzą, więc zresztą nic mnie nie obchodzi.

      Wokulski przypatrywał mu się z uwagą.

      – Nie rozumiem pana – rzekł.

      – Widzi pan – mówił Jumart przebierając palcami po stole – za dużo zwiedziłem świata, ażebym miał troszczyć się o czyjąś narodowość. Dla mnie istnieją tylko cztery narodowości bez względu na języki. Numer pierwszy mają ci, o których wiem: skąd biorą pieniądze i na co je wydają. Numer drugi – ci, o których wiem, skąd biorą, ale nie wiem na co wydają. Numer trzeci ma znane wydatki, choć nieznane dochody, a numer czwarty noszą ci, których nie znam ani źródła dochodów, ani wydatków. O panu Escabeau wiem, że ma dochody z fabryki trykotaży, a wydaje pieniądze na zbudowanie jakiejś piekielnej broni, więc szanuję go… Zaś o pani baronowej… nie wiem, ani skąd bierze pieniądze, ani na co je wydaje, i dlatego jej nie ufam.

      – Ja jestem kupcem, panie Jumart – odpowiedział Wokulski, niemile draśnięty wykładem powyższej teorii.

      – Wiem o tym. I jeszcze jest pan przyjacielem pana Siuzę, co także daje pewien procent. Nie do pana zresztą stosowały się moje uwagi; wypowiedziałem je jako odczyt, który mam nadzieję, opłaci mi się.

      – Jesteś pan filozofem – mruknął Wokulski.

      – Nawet doktorem filozofii dwu uniwersytetów – odparł Jumart.

      – I spełniasz pan rolę…

      – Służącego?… chciałeś pan powiedzieć – przerwał śmiejąc się Jumart. – Pracuję, panie, aby żyć i zabezpieczyć sobie rentę74 na starość. A o tytuł nie dbam: tyle ich już miałem!… Świat podobny jest do amatorskiego teatru więc nieprzyzwoicie jest pchać się w nim do ról pierwszych, a odrzucać podrzędne. Wreszcie, każda rola jest dobra, byle grać ją z artyzmem i nie brać jej zbyt poważnie.

      Wokulski poruszył się. Jumart wstał z krzesła i ukłoniwszy się elegancko, rzekł:

      – Polecam panu moje usługi.

      Następnie wyszedł z salonu.

      „Mam gorączkę, czy co?… – szepnął Wokulski ściskając głowę rękoma. – Wiedziałem, że Paryż jest dziwny, ale żeby był aż tak dziwny…”

      Kiedy Wokulski spojrzał na zegarek, było dopiero wpół do czwartej.

      „Przeszło cztery godziny do sesji” – mruknął czując, że ogarnia go trwoga na myśl: co robić z czasem? Widział tyle nowych rzeczy, rozmawiał z tyloma nowymi ludźmi i jest dopiero wpół do czwartej!…

      Trapił go nieokreślony niepokój, czuł brak czegoś… „Może by znowu co zjeść? – nie. Może czytać? – nie. Może rozmawiać? – Już mam dosyć tej rozmowy…” Ludzie obrzydli mu; najmniej wstrętnymi byli ci chorzy na manię wynalazków i ten Jumart, ze swoją klasyfikacją człowieczego gatunku.

      Nie miał odwagi wracać do swego numeru z wielkim lustrem; cóż mu więc pozostało, jeżeli nie oglądanie paryskich osobliwości. Kazał zaprowadzić się do sali jadalnej Grand Hotel. Wszystko tu pyszne i ogromne, począwszy od ścian, sufitu i okien, skończywszy na liczbie i długości stołów. Ale Wokulski nie przypatrywał się; utkwił oczy w jednym z olbrzymich złoconych pająków i myślał:

      „Kiedy ona dosięgnie wieku baronowej… ona, przywykła do wydawania dziesiątków tysięcy rubli rocznie, kto wie, czy nie pójdzie też drogami baronowej?… Przecie i ta kobieta była młodą, i za nią mógł szaleć taki wariat jak ja, i ona nie pytała, skąd się biorą pieniądze… Dziś już wie skąd: z handlu tajemnicami!… Przeklęta sfera, która hoduje takie piękne i takie kobiety…”

      W sali było mu ciasno, więc wybiegł przed hotel utopić się w ulicznym gwarze.

      „Pierwej szedłem na lewo – myślał – teraz pójdę w prawo…”

      Wędrówka na oślep w niezmiernym mieście była jedyną rzeczą mającą dla niego jakiś gorzki powab.

      „Gdybym między tymi tłumami mógł zgubić samego siebie…” – szepnął.

      Skręcił tedy na prawo. Wyminął nieduży plac i wszedł na bardzo duży75, obficie zasadzony drzewami. Na środku jego stał gmach prostokątny76, otoczony kolumnami jak grecka świątynia; wielkie drzwi spiżowe, okryte płaskorzeźbą, na szczycie frontonu77 również płaskorzeźba przedstawiająca, zdaje się, sąd ostateczny78.

      Wkoło obszedł gmach myśląc o Warszawie. Z jakim trudem dźwigają się tamtejsze budowle nieduże, nietrwałe i płaskie, gdy tu siła ludzka, jakby dla rozrywki, wznosi olbrzymy i tak dalece jest niewyczerpana pracą, że jeszcze zalewa je ozdobami.

      Naprzeciw zobaczył niedługą ulicę79, a za nią ogromny plac80, na którym majaczyła wysmukła kolumna. Poszedł w tamtą stronę. Im bardziej zbliżał się, tym wyżej rosła kolumna i plac się rozszerzał. Przed i za kolumną biły duże wodotryski: na prawo i na lewo ciągnęły się już żółknące kępy drzew jak ogrody; w głębi widać było rzekę, nad którą co chwilę rozsnuwał się dym szybko przelatującego parostatku.

      Na placu kręciło się niewiele stosunkowo powozów; natomiast było dużo dzieci z matkami i bonami81. Krążyli wojskowi różnej broni i gdzieś grała orkiestra.

      Wokulski zbliżył się do obelisku82 i ogarnęło go zdumienie. Znajdował się na środku obszaru mającego ze dwie wiorsty długości i z pół szerokości.

Скачать книгу


<p>73</p>

Moje… nazwisko… streszcza narodowośćjumeau znaczy po fr.: bliźniak, aluzja więc jest niezrozumiała. [przypis redakcyjny]

<p>74</p>

renta – tu: stały roczny dochód z kapitału złożonego w banku. [przypis redakcyjny]

<p>75</p>

wszedł na bardzo duży (plac) – Place de la Madelaine, plac Magdaleny. [przypis redakcyjny]

<p>76</p>

gmach prostokątny – kościół Św. Magdaleny, zbudowany w latach 1764–1842. [przypis redakcyjny]

<p>77</p>

fronton – frontowa, przednia część budynku; szczytowe zakończenie fasady budynku, trójkąt ujęty gzymsami, wypełniony często rzeźbą lub płaskorzeźbą. [przypis redakcyjny]

<p>78</p>

płaskorzeźba przedstawiająca, zdaje się, sąd ostateczny – przypuszczenia Wokulskiego są słuszne. [przypis redakcyjny]

<p>79</p>

niedługa ulica – rue Royale. [przypis redakcyjny]

<p>80</p>

ogromny plac – plac Zgody, największy i najpiękniejszy plac w Paryżu. [przypis redakcyjny]

<p>81</p>

bona – niania, wychowawczyni małych dzieci, pracująca dawniej w zamożnych rodzinach. [przypis edytorski]

<p>82</p>

obelisk – słup kamienny, czworoboczny, zwężający się ku górze. W Egipcie był symbolem kultu boga słońca. Wspomniany tu granitowy obelisk, wysokości 23 m, pochodzi ze świątyni egipskiej w Luksorze (starożytne Teby). Był darem paszy egipskiego dla króla Ludwika Filipa. Ustawiony w r. 1836. [przypis redakcyjny]