Lalka, tom pierwszy. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lalka, tom pierwszy - Болеслав Прус страница 30
Do przybysza wybiegł Mraczewski i uśmiechając się dwuznacznie, zapytał:
– Pan baron rozkaże?…
– Spinki, uważa pan, spinki zwyczajne, złote albo stalowe… Tylko, rozumie pan, muszą być w kształcie czapki dżokejskiej i – z biczem…
Mraczewski otworzył gablotkę ze spinkami.
– Wody… – odezwała się dama słabym głosem.
Rzecki nalał jej wody z karafki i podał z oznakami współczucia.
– Pani dobrodziejce słabo?… Może by doktora…
– Już mi lepiej – odparła.
Baron oglądał spinki, ostentacyjnie odwracając się tyłem do damy.
– A może, czy nie sądzi pan, byłyby lepsze spinki w formie podków? – pytał Mraczewskiego.
– Myślę, że panu baronowi potrzebne są i te, i te. Sportsmeni noszą tylko oznaki sportsmeńskie, ale lubią odmianę.
– Powiedz mi pan – odezwała się nagle dama do Klejna – na co podkowy ludziom, którzy nie mają za co utrzymywać koni?…
– Otóż, proszę pana – mówił baron – wybrać mi jeszcze parę drobiazgów w formie podkowy…
– Może by popielniczkę? – zapytał Mraczewski.
– Dobrze, popielniczkę – odparł baron.
– Może gustowny kałamarz z siodłem, dżokejką, szpicrutą216?
– Proszę o gustowny kałamarz z siodłem i dżokejką…
– Powiedz mi pan – mówiła dama do Klejna podniesionym głosem – czy wam nie wstyd zwozić tak kosztowne drobiazgi, kiedy kraj jest zrujnowany?… Czy nie wstyd kupować konie wyścigowe…
– Drogi panie – zawołał nie mniej głośno baron do Mraczewskiego – zapakuj wszystkie te garnitury, popielniczkę, kałamarz i odeszlij217 mi do domu. Macie prześliczny wybór towarów… Serdecznie dziękuję… Adieu!…
I wybiegł ze sklepu wracając się parę razy i spoglądając na szyld nad drzwiami.
Po odejściu oryginalnego barona w sklepie zapanowało milczenie. Rzecki patrzył na drzwi, Klejn na Rzeckiego, a Lisiecki na Mraczewskiego, który znajdując się z tyłu damy krzywił się w sposób bardzo dwuznaczny.
Dama z wolna podniosła się z krzesła i zbliżyła się do kantorka, za którym siedział Wokulski.
– Czy mogę spytać – rzekła drżącym głosem – ile panu winien jest ten pan, który dopiero co wyszedł?…
– Rachunki tego pana ze mną, szanowna pani, gdyby je miał, należą tylko do niego i do mnie – odpowiedział Wokulski kłaniając się.
– Panie – ciągnęła dalej rozdrażniona dama – jestem Krzeszowska, a ten pan jest moim mężem. Długi jego obchodzą mnie, ponieważ on zagarnął mój majątek, o który w tej chwili toczy się między nami proces…
– Daruje pani – przerwał Wokulski – ale stosunki między małżonkami do mnie nie należą.
– Ach, więc tak?… Zapewne, że dla kupca jest to najwygodniej.Adieu.
I opuściła sklep trzaskając drzwiami.
W kilka minut po jej odejściu wbiegł do sklepu baron. Parę razy wyjrzał na ulicę, a następnie zbliżył się do Wokulskiego.
– Najmocniej przepraszam – rzekł usiłując utrzymać binokle na nosie – ale jako stały gość pański, ośmielę się w zaufaniu zapytać: co mówiła dama, która wyszła przed chwilą?… Bardzo przepraszam za moją śmiałość, ale w zaufaniu…
– Nic nie mówiła, co by kwalifikowało się do powtórzenia – odparł Wokulski.
– Bo uważa pan, jest to, niestety! moja żona… Pan wie, kto jestem… Baron Krzeszowski… Bardzo zacna kobieta, bardzo światła, ale skutkiem śmierci naszej córki trochę zdenerwowana i niekiedy… Pojmuje pan?… Więc nic?…
– Nic.
Baron ukłonił się i już we drzwiach skrzyżował spojrzenia z Mraczewskim, który mrugnął na niego.
– Więc tak?… – rzekł baron, ostro patrząc na Wokulskiego.
I wybiegł na ulicę. Mraczewski skamieniał i oblał się rumieńcem powyżej włosów. Wokulski trochę pobladł, lecz spokojnie usiadł do rachunków.
– Cóż to za oryginalne diabły, panie Mraczewski? – spytał Lisiecki.
– A to cała historia! – odparł Mraczewski przypatrując się spod oka Wokulskiemu. – Jest to baron Krzeszowski, wielki dziwak, i jego żona, trochę narwana. Nawet skuzynowani ze mną, ale cóż!… – westchnął spoglądając w lustro. – Ja nie mam pieniędzy, więc muszę być w handlu; oni jeszcze mają, więc są moimi kundmanami…
– Mają bez pracy!… – wtrącił Klejn. – Ładny porządek świata, co?
– No, no… już mnie pan do swoich porządków nie nawracaj – odparł Mraczewski. – Otóż pan baron i pani baronowa od roku prowadzą ze sobą wojnę. On chce rozwodu, na co ona się nie zgadza; ona chce przepędzić go od zarządu swoim majątkiem, na co on się nie zgadza. Ona nie pozwala mu trzymać koni, szczególniej jednego wyścigowca; a on nie pozwala jej kupić kamienicy po Łęckich, w której pani Krzeszowska mieszka i gdzie straciła córkę. Oryginały!… Bawią ludzi wymyślając jedno na drugie…
Opowiadał lekkim tonem i kręcił się po sklepie z miną panicza, który przyszedł tu na chwilkę, ale zaraz wyjdzie. Wokulski mienił się siedząc na fotelu; już nie mógł znieść głosu Mraczewskiego.
„Kuzyn Krzeszowskich… – myślał. – Dostanie bilet miłosny od panny Izabeli… A, infamis!…”
I przemógłszy się wrócił do swej księgi. Do sklepu znowu poczęli wchodzić goście, wybierać towary, targować się, płacić. Ale Wokulski widział tylko ich cienie, pogrążony w pracy. A im dłuższe sumował kolumny, im większe wypadały mu sumy, tym bardziej czuł, że w sercu kipi mu jakiś gniew bezimienny. O co?… na kogo?… mniejsza. Dosyć, że ktoś za to zapłaci, pierwszy z brzegu.
Około siódmej sklep już stanowczo wyludnił się, subiekci rozmawiali, Wokulski wciąż rachował. Wtem znowu usłyszał nieznośny głos Mraczewskiego, który mówił aroganckim tonem:
– Co mi pan, panie Klejn, będzie zawracał głowę!… Wszyscy socjaliści są złodzieje, bo chcieliby dzielić się cudzym, i – szubrawcy, bo mają na dwu jedną parę butów i nie wierzą w chustki do nosa.
– Nie
216
217