Chłopi, Część trzecia – Wiosna. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część trzecia – Wiosna - Reymont Władysław Stanisław страница 13
– Będzie to mógł, kiej dobrodziej zapowiadał, co jutro dwóch księży przyjedzie słuchać spowiedzi?
– Czas znajdzie!… wie, że gorzałki żałować nie będę, a on jeno poradzi galanto szlachtować i mięso sprawić. Jagustynka też pomoże.
– To bym raniuśko jechała do miasta po sól i przyprawy…
– Zachciało ci się przewietrzyć!… nie potrza: wszystkiego dostanie u Jankla, sama tam zaraz pójdę i przyniesę.
– Józka! – krzyknęła jeszcze za nią – a gdzie to Pietrek z Witkiem?
– Pewnikiem poszli na wieś, bo Pietrek wziął skrzypice.
– Spotkasz ich, to przypędź, niechby z szopy koryto przynieśli przed chałupę, trza je będzie rankiem wyparzyć.
Józka rada, że mogła się wyrwać na wieś, pognała do Nastki, by spólnie poszukać Jambroża.
Ale Hanka nie wybrała się do karczmy, zaraz bowiem przywlókł się jej ociec, stary Bylica, więc dała mu podjeść nieco, opowiadając radośnie, co był Rocho przywiózł od Antka, i nie skończyła wszystkiego, kiej wpadła z krzykiem Magda:
– Chodźcie prędzej, ojcu cosik jest!
Jakoż Boryna siedział na kraju łóżka rozglądając się po izbie. Hanka przypadła ku niemu trzymać, aby nie zleciał, a on wodził oczyma po niej wlepiając je naraz we drzwi, którymi właśnie kowal wchodził niespodzianie.
– Hanka!
Powiedział wyraźnie i mocno, aż struchlała w sobie.
– Dyć jestem. Nie ruchajcie się ino, doktór wzbrania – szeptała zestrachana.
– Co tam na świecie?
Głos miał rozbity, obcy jakiś.
– Zwiesna idzie, ciepło… – jąkała.
– Wstali to?… czas w pole…
Nie wiedzieli, co rzec, spoglądając na siebie; ino Magda ryknęła płaczem.
– Swojego bronić! nie dajta się, chłopy!
Krzyczał, ale słowa mu się rwały, jął się trząść i gibać w Hanczynych ręku, że kowalowie chcieli ją wyręczyć; nie popuściła jednak, mimo że już mdlały jej ramiona i grzbiet. Patrzali w niego z trwogą czekając, co powie.
– Jęczmiona by siać pierwsze… Do mnie, chłopy!… ratunku!… – krzyknął naraz strasznie, wyprężył się i padł w tył, oczy mu się zwarły, zarzęział.
– Umiera!… Jezus!… umiera!… – wrzeszczała Hanka targając nim z całej mocy.
A Magda wnet zapaloną gromnicę wtykała mu w bezwładną rękę.
– Księdza, prędzej, Michał!…
Ale nim kowal wyszedł, Boryna otworzył oczy puszczając z rąk gromnicę, że się potrzaskała w kawałki.
– Już mu przeszło, szuka czegoś…
Szeptał nachylając się nad nim, ale stary odepchnął go dość silnie i zawołał zupełnie przytomnie:
– Hanka, wypraw tych ludzi.
Magda z płaczem rzuciła się do niego, ale snadź jej nie poznał.
– Nie chcę… nie potrza… wypędź… – powtarzał uporczywie.
– Choć do sieni ustąpcie, nie sprzeciwiajcie się… – błagała.
– Wyjdź, Magda, ja się z tego miejsca nie ruszę – wycedził nieustępliwie kowal miarkując, że stary chce coś tajnego Hance powiedzieć.
Dosłyszał to stary i uniósłszy się, tak groźnie spojrzał wskazując mu ręką drzwi, że się wyniósł kiej ten pies kopnięty, z przekleństwem skoczył do płaczącej na ganku Magdy, ale z nagła przycichł, rozejrzał się i wpadł do sadu i przebrawszy się chyłkiem pod szczytowe okno przywarł pod nim nasłuchiwać, bo jak raz tam dotykały głowy łóżka, że przez szyby można było posłyszeć coś niecoś.
– Siądź przy mnie…
Rozkazał stary po jego wyjściu.
Juści, że przysiadła na brzeżku, ledwie płacz powstrzymując.
– W komorze znajdziesz nieco grosza… schowaj, by ci go nie wydarli…
– Gdzie?
Trzęsła się już ze wzruszenia.
– We zbożu…
Mówił wyraźnie, odpoczywając po każdym słowie, a ona, tłumiąc strach jakiś, cała była w jego oczach, świecących dziwnie.
– Antka broń… pół gospodarki sprzedaj, a nie daj go… nie daj… twoje…
Nie skończył już, posiniał i zwalił się na pościel, oczy mu przygasły i zasnuły się mgłą, bełkotał jeszcze cosik i jakby próbował się podnieść.
Hanka zakrzyczała ze strachu, przybiegli wnet kowalowie, cucili, wodą zlewali, ale już nie oprzytomniał i jak przódzi leżał drętwy, nieruchomy, z otwartymi oczyma, daleki od tego, co się przy nim działo.
Długi czas przesiedzieli przy nim, kobiety płakały cicho, a nikto nie rzekł i słowa; zmierzch już zapadał, izba pogrążała się w cieniach, kiej wyszli społem na dzień dogasający, że już jeno w stawie tliły się resztki zórz zachodnich.
– Co wama powiedział? – zagadnął ostro przestępując jej drogę.
– Słyszeliście.
– Ale co później mówił?
– Co i przódzi, przy was…
– Hanka, nie doprowadzajcie me do złości, bo będzie źle…
– Tyle się waszych gróźb bojam, co tego psa…
– I wtykał wam cosik w garście… – dorzucił podstępnie.
– A co, to jutro za stodołą znajdziecie… – szydziła urągliwie.
Rzucił się ku niej i może by doszło do czego gorszego, żeby nie Jagustynka, która nadeszła na ten czas i po swojemu zaraz rzekła:
– Tak se zgodliwie, po przyjacielsku poredzacie, że się po całej wsi roznosi…
Sklął ją, co wlazło, i poniósł się na wieś.
Noc wkrótce zapadła ciemna, chmurzyska przysłoniły