Chłopi, Część trzecia – Wiosna. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część trzecia – Wiosna - Reymont Władysław Stanisław страница 15
– Nic wielkiego, jeno to, że się nażyje dobrego po grdykę; stroi się, po kumach spaceruje i święto se robi co dnia. Wczoraj na ten przykład widzieli ją z wójtem w karczmie, w alkierzu siedzieli, a Żyd ledwie nadążył donosić półkwaterki… Nie taka głupia, bych starego żałowała… – dorzuciła przekąśliwie.
– Wszystko swój koniec ma! – szepnęła ponuro Hanka naciągając zapaskę na głowę.
– Ale co się naużywa, tego jej nikto nie odbierze, mądra jucha…
– Łacno o rozum temu, któren się na nic nie ogląda! Hale, wieprzka dzisiaj szlachtujemy, zajrzyj na odwieczerzu, pomożesz… – przerwała te gorzkie wywody Hanka i wyszła.
Zajrzała do ojca na drugą stronę, do dawnej swojej izby, stary ledwie był widny w barłogu, jeno postękiwał z cicha.
– Ociec, co to wama jest?
Przykucnęła przy nim.
– Nic, córuchno, nic, tyle że me frybra trzęsie i w dołku okrutnie ściska…
– A bo tu ziąb i wilgoć kiej na dworze. Wstańcie i przyjdźcie do nas, dzieci przypilnujecie, bo wieprzka bijemy. Jeść się wama nie chce?
– Jeść!… juści ździebko… bo to zapomniały mi wczoraj dać… jakże… i sami jeno ziemniaki ze solą… a to Stacho w kryminale… Przyjdę, Hanuś, przyjdę… – pojękiwał radośnie gramoląc się z barłogu.
Hanka zaś, pełna myśleń o Jagnie, które ją bodły kiej te noże ostre, poleciała śpiesznie do karczmy czynić zakupy.
Juści, że już teraz Żyd nie żądał z góry pieniędzy, a jeno skwapliwie odważał i odmierzał, czego zechciała, jeszczech podsuwając pod oczy coraz to nowe la zachęty.
– Niech Jankiel daje, co mówię!… nie dzieckom, wiem, po co przyszłam i czego mi potrza! – zgromiła go wyniośle, nie wdając się w rozmowę.
Żyd się jeno uśmiechał, bo i tak nabrała za kilkanaście złotych, jako że gorzałki wzięła więcej, aby już i na święta starczyło, a przy tym chleba pytlowego, parę rządków bułek, śledzi coś z mendel, a nawet w końcu dobrała małą buteleczkę araku, że ledwie mogła udźwignąć tobół.
– Jagna może używać, a ja to pies? haruję przeciek kiej wół!
Myślała tak wracając do domu, ale żal się jej zrobiło wydatku zbędnego, iż gdyby nie wstyd, byłaby arak odniesła Żydowi.
W chałupie już zastała niemały rwetes przygotowań. Jambroży nagrzewał się przed kominem wiodąc swoim zwyczajem przekpinki z Jagustynką, tęgo zajętą wyparzaniem statków, aż para zapełniła całą izbę.
– Czekałem na was, bych przedzwonić pałą po łbie świntuchowi!
– Żeście to pośpieszyli tak rychło!
– Rocho me zastępuje w zakrystii, Wałek księży zakalikuje organiście, a Magda kościół podmiecie. Narychtowałem wszystko, by ino wama zawodu nie zrobić! Księża dopiero po śniadaniu wezmą się do spowiedzi. Ale też ziąb dzisiaj, jaże kości truchleją! – wykrzyknął żałośnie.
– Zęby w ogniu suszą i na ziąb narzekają! – zdziwiła się Józka.
– Głupia, na wnątrzu zimno, jaże mi ten drewniany kulas stergnął.
– Zaraz naszykuję wama rozgrzywkę, Józia, namocz duchem śledzie.
– Dajcie, jakie są, jeno sporo gorzałką zalać, to galanto sól wyciągnie.
– A wy zawdy po swojemu, bych o północku w kieliszki zadzwonili, wstaniecie radzi na pijatykę – zauważyła złośliwie Jagustynka.
– Prawda wasza, babciu, ale widzi mi się, że wama cosik ozór skiełczał i radzi byście go też w gorzałce pomoczyć, co? – śmiał się zacierając ręce.
– Jeszczech byś me, stary zbuku, nie przepił.
– Ludzi coś mało ciągnie do kościoła – przerwała im Hanka, wielce nierada tym przymówkom do gorzałki.
– Bo wczas, jeszcze się zlecą, w dyrdy bieżyć będą wytrząchać grzechy.
– I polenić się, co nowego posłyszeć i świeżych grzechów nabrać…
– Od wczoraj już się dziewuchy szykowały – pisnęła skądciś Józia.
– Juści, bo im przed swoim dobrodziejem wstyd – dogadywała stara.
– Babciu, wam byłby już czas siąść na pokutę w kruchcie i te paciorki prząść, a nie ogadywać drugich!
– Poczekam, byś siadł w podle, kuternogo!
– Mam czas, pierwej waju pięknie przedzwonię i łopatą oklepię…
– Nie tykajcie me, bom zła! – warknęła cicho.
– Kijaszkiem się zastawię i nie ugryziecie, a ząbków szkoda, ile że ostatnie…
Jagustynka cisnęła się ze złością, ale nie odrzekła, bo i właśnie Hanka nalewała kieliszek przepijając do nich, a Józka podała śledzia, którego otrząskał o drewno nogi, ze skóry obłupił, na wąglikach przypiekł i ze smakiem zjadł.
– Dosyć zabawy! do roboty, ludzie! – zawołał naraz, zrzucając kożuch, zakasał rękawy, poostrzył jeszcze na osełce noża, wziął z kąta tęgą pałę od rozcierania ziemniaków la świń i ruszył żwawo na dwór.
Wszyscy też poszli za nim w podwórze, on zaś z Pietrkiem wywodził z chlewu opierającego się silnie wieprzka.
– Nieckę na krew, a prędko! – krzyknął.
Przynieśli wnet, wieprzek czochał się o węgieł i pokwikiwał z cicha…
Stali kołem w milczeniu patrząc w jego białe boki i tłusty, obwisły brzuch, a moknąc galanto, bo deszcz mżył coraz gęstszy i mgły zwalały się na sad. Łapa jeno naszczekiwał obiegając dokoła. Jakieś kobiety przystawały w opłotkach i kilkoro dzieci wieszało się na płotach, ciekawie naglądając.
Jambroż się przeżegnał, pałę nieco wziął za się i jął zachodzić wieprzkowi z boku. Naraz przystanął, rękę odwiódł, przechylił się bokiem tak mocno, jaże mu guzik pod szyją puścił u koszuli, naprężył się i kiej nie huknie w wieprzkowy łeb między uszy, aż świntuch z kwikiem padł na przednie nogi, a potem kiej mu nie poprawi już obu rękoma, że zwalił się na bok wierzgając kulasami, wtedy mu w mig przysiadł na brzuchu, nożem błysnął i aż po osadę wbił w serce.
Podstawili niecki, krew chlusnęła kiej z sikawki, aż na ścianę chlewa, i jęła z bulgotem spływać parując niby wrzątek.
– Pódzi, Łapa! widzisz go, juchy mu się chce, post przeciek! – ozwał się wreszcie odganiając psa i dysząc ciężko. Zmęczył się był